
Niektóre prawdy życiowe mogą brzmieć jak banał, zwłaszcza kiedy są powtarzane zbyt często i w oderwaniu od kontekstu. Sentencja, którą mam teraz na myśli brzmi mniej więcej tak: w życiu można osiągnąć wszystko, czego się naprawdę potrzebuje, wystarczy tylko poznać swoje rzeczywiste potrzeby i być uważnym. Albowiem wszystko, czego potrzebujemy jest w zasięgu naszej ręki, tu i teraz. Dodałbym jeszcze, że – chociaż powyższa mądrość obiecuje spełnienie niejako w sposób natychmiastowy – wypadałoby jeszcze uzbroić się w cierpliwość. Ponieważ jeśli marzysz o znalezieniu zajęcia, które da Ci satysfakcję, prawdopodobnie nie znajdziesz go z dnia na dzień. Być może dosyć szybko zrozumiesz, czym to zajęcie jest, a może na początku zrozumiesz tylko, jaka jest tego zajęcia natura. Ale całość będzie procesem. Drogą, dō, tao. Zaproponowałbym więc kolejną prawdę życiową: naucz się czerpać radość z kroczenia drogą. Nie nastawiaj się na natychmiastowe dotarcie do celu.
Żeby zilustrować powyższe tezy, opowiem Wam o tym jak ostatnimi czasy zmienia się moje życie. Nie będą to jakieś spektakularne, gwałtowne i ostateczne metamorfozy, ponieważ wynikają one z wieloletniej i konsekwentnej pracy nad sobą. Z pracy, która trwa i, mam nadzieję, trwać będzie nadal.
Weźmy pod uwagę chociażby ten tekst. Wczoraj rozmyślałem o tym, że interesuje mnie zmiana. Jej dynamika, proces, sens. To, co ona mnie i innym może dać. A dzisiaj otworzyłem pewien miesięcznik, który zaprasza czytelniczki i czytelników do napisania o roku, który zmienia wszystko. Od razu jakiś wewnętrzny krytyk podszepnął mi, żebym nie bawił się w pisanie wypracowań i to na prośbę redakcji, która na jednej stronie publikuje artykuł o modowym minimalizmie, a na drugiej reklamuje nowe kolekcje ubrań wyprodukowanych (zapewne) w niegodziwych warunkach. Jednak wewnętrzna mądrość podpowiada: nie skreślaj całości, nawet jeżeli część Ci się nie podoba. Korzystam zatem z tej kolejnej życiowej prawdy, która nota bene pomogła mi przede wszystkim bardziej zaakceptować siebie.
Zatem wczorajsza myśl o zainteresowaniu zmianą, dzisiejsze otwarcie magazynu, znalezienie zaproszenia do pisania, a teraz czyn. W głowie słyszę różne rozmowy, wracają zdarzenia z przeszłości. Wszystko, co chcę wyrazić już tam jest, pozostaje mi tylko wykonać wysiłek i przelać to na papier. Czy chcę wygrać konkurs? Albo żeby mój tekst został opublikowany? Jedno i drugie byłoby miłe, ale obydwie te sprawy schodzą na drugi plan. Ponieważ piszę i dzięki temu coś układa mi się w głowie. Moje życie nabiera nowego sensu? Czemu nie. Twoje życie ma sens, tylko czasami go nie widzisz. Ta kolejna prawda życiowa jest dla mnie dowodem na to, że podróże w czasie są możliwie. Bo jeżeli nawet teraz coś albo wszystko wydaje Ci się bez sensu, to może za jakiś czas – jeżeli dasz sobie szansę, jeżeli na to pozwolisz – przeszłe wydarzenia nabiorą sensu i ułożą się w całość. Zupełnie jak czarno-biała retrospekcja w filmie.
A gdzie ten mój znamienny rok, który zmienia wszystko? Zwlekam z mówieniem o nim, bo mam niechęć do takiego cięcia życia na etapy. Wszakże te lata, które minęły są jak angielski czas Present Perfect, o którym mówi się, że opowiada o czymś, co działo się w przeszłości, ale jednocześnie ma skutki w teraźniejszości. Każdy mój rok to po prostu moje życie, które staje się coraz bardziej takie, jakim chciałbym, żeby było. Żaden rok nie jest odcięty od reszty życia, ale z tego życia wynika. I powoli przynosi kolejne zmiany, które jednak nierzadko okupione są frustracją, bólem i niepewnością.
Jaką nową mądrość chcę Wam teraz przedstawić? Że twoje życie nie jest workiem bez dna. Nie możesz ciągle wrzucać do niego nowych rzeczy i wierzyć, że worek nie pęknie. Pęknięciem w tej analogii jest jakiś kryzys, depresja, apatia, przybicie, a może przede wszystkim stres i napięcie. W szkole medycznej, w której już czwarty semestr uczę się sztuki masażu doświadczyłem empirycznie, że ciało reaguje na stres napięciem. W wyniku zdenerwowania przyjmujemy zgarbioną obronną postawę, a poszczególne mięśnie skracają się lub wydłużają, wpływając na układ kostny. Ponieważ zarówno mięśnie jak i kości są unerwione, ich receptory wysyłają informację do mózgu. Używając języka ostrzeżeń obecnych w wagonach metra: informują o nietypowym zdarzeniu. Mózg uruchamia układ hormonalny, adrenalina, kortyzol i inne substancje zaczynają działać. Niestety nie zawsze z pozytywnym dla nas skutkiem, ponieważ cały ten system miał człowiekowi służyć w sytuacjach wyjątkowego zagrożenia, a obecnie ten wewnętrzny alarm dzwoni prawie non stop, a my właściwie go ignorujemy.
Jak to się ma do mojej przemiany? Otóż jakiś czas temu zrozumiałem, że warto jest czasami zrobić trochę miejsca w swym życiu, w swej głowie. Sprawnie opisuje to sentencja nic się nie zmieni, jeżeli nic nie zmienisz.
Chcesz czuć więcej spełnienia, spójności, spokoju? Prawdopodobnie trzeba będzie z czegoś zrezygnować. Dla mnie była to rezygnacja z, mówiąc językiem urzędu pracy, pewnej i dobrze płatnej posady. Brzmi znajomo? Wykonujesz zajęcie, które nazywasz pracą, robotą, harówą czy orką? Zajęcie, które wydaje się musi być i ma dawać sens oraz poczucie bezpieczeństwa. Tylko niestety przy okazji zabiera Twą radość życia. Bo jedziesz do pracy przez godzinę w korku, żeby zostawić samochód na wywalczonym miejscu parkingowym pod biurowcem, w którym kolejne osiem godzin patrzysz w monitor i dbasz o to, żeby ktoś, kto ma dużo, miał jeszcze więcej. Właściwie pracujesz w fabryce, która produkuje cyfrowe dane. Potem kolejną godzinę spędzasz w ławicy aut w drugą stronę, narażając się na wątpliwą przyjemnością stykania się z frustracją innych, przekierowaną na Ciebie i Twe miejsce na drodze. I vice versa oczywiście, bo tak samo Ty nienawidzisz innych, jak oni Ciebie.
Stwierdziłem w końcu: dość. Ale coś we mnie drżało, niepokoiło się. Nie będzie co miesiąc odpowiedniej sumy na koncie? Nie będzie nowych ubrań, podróży, gadżetów? Co ze mną będzie? Może zniknę, zginę, przepadnę, wypadnę z nurtu… A może jednak spróbować, w końcu chyba od zmian się nie umiera? Trzeba to tylko dobrze rozegrać. Zrobić miejsce. Zaplanować zmianę. Zacząłem więc szukać zajęcia, które wydawało się mieć większy sens, niż dotychczasowe. Niech przynosi środki finansowe, które wystarczą na to, co najważniejsze. Poza tym adieu czterem kółkom, dwóm kółkom, ubezpieczeniom, naprawom, garażom, miejscom parkingowym. Zacząłem uczyć w szkole językowej. Dyplom nauczyciela od jakiegoś czasu leżał w szufladzie, ale byłem sobie wdzięczny, że nie poddałem się swego czasu gramatyce opisowej i dokończyłem parę lat temu studia.
Postanowiłem, że do szkoły dowiezie mnie rower. A pracując na nowej umowie, zwanej zleceniem, też miałem jakieś prawa, mogłem chodzić do lekarza i z radością odprowadzać składki na emeryturę. Jednak rzeczywistość skrzeczała dalej. Większość dzieci i młodzieży pobieraniem nauki zainteresowane nie była. Zazwyczaj moja lekcja była ich trzecimi zajęciami dodatkowymi z kolei. Nieliczni byli zainteresowani uczeniem się. Reszta albo zasypiała, albo puszczały im wszelkie blokady. Krzyczeli, piszczeli, padali na podłogę. Pełen przegląd niezrównoważonych reakcji.
Tymczasem na rowerze miałem jeszcze mniejsze szanse w zderzeniu z drogowym życiowym frustratem, zamkniętym w blaszanej puszce. Wyjazd spod domu rozpoczynał codzienną walkę o przeżycie na pasach. Rozumiem, każdy się śpieszy, pędzi do pracy, do domu, na dodatkowe zajęcia – swoje lub dzieci. Kierowca samochodu nienawidzi rowerzysty zawalidrogi, pieszy nienawidzi rowerzysty, bo zabiera mu pół chodnika. Zresztą, nawet jadąc na rowerze, sam doznawałem podobnych emocji: szybciej, może przejadę na różowym świetle i będę w pracy pięć minut wcześniej. Zdążę sobie zrobić kawę przed pierwszą lekcją…
Czy już tak musi zostać? Wieczna frustracja, stres, niezadowolenie, współpraca z zaślepionymi ludźmi, którzy mylą pracę z sensem życia? Albo z ich dziećmi, które mają znać języki obce, żeby dostać dobrą pracę, żeby dobrze zarabiać, żeby kupować nowe ubrania, podróże, gadżety? Mówiąc żargonem terapeutycznym: nie ma we mnie na to zgody.
Spowodowało to kolejną zmianę. W końcu wszyscy wiemy, że życie to sztuka wyboru. Zatem rower przeważnie stoi w piwnicy. Może kiedyś będzie służyły na polnych drogach. Staram się też wybierać takie miejsca – specjalistów, kawiarnie, sklepy – do których mogę dotrzeć pieszo albo komunikacją miejską. Nie przedłużam umowy zlecenie w szkole językowej. Ale zanim to nastąpi, robię trochę oszczędności – dzięki skromniejszemu życiu. Zaczynam szukać tego, co mnie interesuje. Wracam do dawnych planów studiowania fizjoterapii i trafiam do dwuletniej szkoły masażu. Z czasem pojawiają się pierwsi chętni na moje usługi. Zakładam stronę internetową. Piszę teksty o zdrowiu i kręcę krótkie filmy o masażu i ćwiczeniach medycznych. Dzielenie się wiedzą daje mi radość. Czuję większy spokój. Co będzie dalej? Spokojnie, może wszystko się zmieni. Na szczęcie mam siebie i bliskie mi osoby. I kolejny plan.
