Potrzebuję Waszej opinii. Bo nie wiem, czy jestem naiwny i niedzisiejszy, czy też coś w tym, o czym zaraz Wam opowiem, nieco brzydko pachnie. Może nie tak wprost brzydko, ale tak, jakby ktoś psiknął odświeżaczem do powietrza, a w tle została nutka zgoła innej kompozycji zapachowej.
Zacznę od początku. Przedwczoraj przy innej okazji zachwycałem się tutaj kołczingiem i pisałem o tym, że biorę udział w małym szkoleniu. Zacząłem też czytać książki o rozwijaniu swej „marki osobistej” – bo chciałem dowiedzieć się więcej o docieraniu do ludzi z propozycją zajęć.
Oczywiście jak tylko zacząłem szperać w Internecie, zaczęły pojawiać mi się w różnych miejscach jakieś oferty szkoleń, łebinarów i niusleterów. Wiemy, jak to jest: istnieją algorytmy reklamowe, a jak zostawiasz gdzieś maila – przyjdzie niusleter, obejrzysz ofertę szkolenia – gdzieś wyskoczy ci jego reklama. Trochę to upierdliwe, trochę oczywiste, ale raczej wszystko jasne.
Powoli zacząłem więc przechodzić z etapu „nieświadomej niewiedzy”, do „świadomej niewiedzy” – to mądrość z książki „Superskuteczne Strategie Opanowania Języków Obcych” E. Eldridge.
Dowiedziałem się więc, że jest sporo wiedzy, o której mam zerowe lub mgliste pojęcie. Jednocześnie, czego dowiedziałem się na wczorajszym łebinarze, jako klient złapałem się na „magnes”.
Otóż „magnes” działa tak, że ktoś gdzieś oferuje jakąś „darmową merytoryczną treść”. Ta treść jest darmowa tylko w teorii, bo faktycznie płacimy za nią naszymi danymi (email, czasem numer telefonu i jakieś dane osobowe) Poza tym czytamy coś, może skomentujemy, generalnie współtworzymy szum wokół jakiejś osoby czy organizacji, która „dając nam coś CAŁKOWICIE ZA DARMO”, zaczyna już nam sprzedawać coś zupełnie innego.
Nihil novi sub sole, powiecie mi. Myślałeś, że te ibuki, łebinary, darmowe szkolenia i niusletety są tworzone z dobrego serca? Żeby Ci coś dać? Oczywiście, spodziewam się zawsze, że gdzieś będzie jakieś logo, adres czyjejś strony czy też delikatna zachęta do zapoznania się z ofertą.
Problem polega na tym, że to „delikatnie” się dla mnie wczoraj dość gwałtownie skończyło. Bo było tak: zacząłem ten darmowy kurs, wcześniej złapawszy się na „magnes” darmowego ibuka. Tym samym wskoczyłem do „aktywatora”, czyli kolejnej fazy czterostopniowego modelu sprzedaży. Ponieważ wspomniany „e-kurs” był albo „darmowy”, albo płatny około stu złotych („wersja VIP”), lub czterystu („wersja Premium”).
Już w tej chwili poczułem lekkie ukłucie z tyłu głowy. Otóż ktoś napominał to tym, ktoś kto sprzedaje inne usługi niż okołokołczingowe. Byli to specjaliści od masażu i w zamkniętej grupie na portalu społecznościowym sugerowali, że warto jest mieć trzy ceny danego produktu, a „klient” zazwyczaj wybierze tę środkową: bo ta najtańsza wersja jakaś uboga, najdroższa to za duży wydatek, więc biorę to, co pomiędzy. Tym samym mamy prawie pewność, który nasz „produkt” będzie się najlepiej sprzedawał.
Przy okazji, nagle zdałem sobie sprawę, że to środowisko kołczingowe to już trzecie w mym życiu otoczenie (po masażerskim i personalno-treningowym), gdzie działają te same schematy. Więc pewno jest mnóstwo innych „branży”, gdzie to działa podobnie. Dlatego, jeśli może nie byliście tego sprzedażowego schematu świadomi, ma wypowiedź pomoże Wam coś zobaczyć. Niby to wszystko wiadomo, niby każde dziecko rozumie, a jednak chyba nie wszystko w tym, jako „klienci”, kontrolujemy.
Wróćmy jednak do mego „e-kursu”. Jest w sumie ciekawy, tekst co prawda napisany nie zawsze poprawnie, sporo błędów stylistycznych, ale nie będziemy się czepiać: jest „za darmo”.
Jak się zresztą dowiedziałem w trakcie łebinaru, który to łebinar traktował o rozwijania własnej działalności, „produkt” nie musi być dopracowany, zanim nie znajdziecie „klientów”. „Produkt” dopracowujemy dopiero wtedy, gdy ludzie za „produkt” ZAPŁACILI – wszakże deklarowanie „kupna” nie oznacza faktycznego „kupna”.
Dopiero gdy środki mamy na koncie, zaczynamy „dopracowywać” produkt. Czytaj: na szybce go klecić. Bo przy okazji naszego łebinaru, prowadzący kołcz i kołczerka pochwalili się, że potrafią „postawić stronę” z ofertą szkolenia w trakcie jednej rozmowy telefonicznej. Jakość w rozsądnej cenie, chciałoby się rzec!
Poza tym dowiedzieliśmy się jeszcze, że nie musimy być „nie wiadomo jakim” ekspertem z danej dziedziny. Gospodarz łebinaru wspomniał o teorii trzech książek: czyli że wystarczy przeczytać trzy książki na dany temat, żeby wiedzieć więcej niż 90 % ludzi wokół nas.
Ale, żarty żartami, my mamy jednak „wiedzę ekspercką” i doświadczenie posiadać. I bez przesady z tym wątpieniem w siebie: wraca cyfra trzy. Bądź trzy kroki przed swym „klientem”, a będziesz mógł „sprzedać” mu naprawdę dużo wiedzy. Wszakże on nie wie nic i potrzebuje takiej „pigułki”.
Gospodyni łebinaru dodaje w tej chwili: zobaczycie, powiecie „im” parę rzeczy, a potem usłyszycie, że „nieba im uchyliliście”. To ostatnie wypowiedziane sarkastycznym tonem.
Ukłucie z tyłu mej głowy zaczęło doskwierać mocniej. Czyli, jak dowiedziałem się na „e-kursie”, moje ciało zaczęło „odzwierciedlać”, wysyłać odpowiedź. Trochę też zalała mnie krew, bo poczułem ciepło, zdenerwowanie.
Jakieś doświadczenie surrealistyczne, może schizofreniczne? Matrix? Bo przecież przed chwilą ktoś z uczestników łebinaru napisał na czacie, że dziękuję za informację o byciu „wystarczająco dobrym espertem”. Że to dla tej osoby wielka ulga. Że nie trzeba być „mistrzem” Czyli gospodarze „uchylili tej osobie nieba”. A to przecież takie banalne i wręcz śmieszne.
Nauczony doświadczeniem, może nie kołczingowym, ale moim własnym, podążyłem za uczuciami ciała. Chociaż trochę mi niezręcznie, napisałem na czacie pytanie: ale jak to jest, to wy tłumacząc nam, jak „sprzedawać usługi”, jednocześnie, w czasie rzeczywistym, sprzedajecie nam usługę?!
Nie ma w tym nic dziwnego, odpowiada kołczini. Wszystko było jasne od początku, „full disclousure”. A jednak chyba nie, drążę temat, bo nie pamiętam informacji, że w trakcie łebinaru coś będzie mi sprzedawane. Oczywiście, spodziewałem się logo, adresu strony, wspomnienia (subtelnego? Wydoroślej!) „oferty” państwa kołczów.
Zresztą, tak teraz myślę, użycie języka prawniczego chyba ma w tym przypadku znaczenie: czyli że są jakieś tajemnice, które mogą być ujawniane albo nie?
Kołcz nie traci rezonu: być może nie powiedzieliśmy dość jasno, nie zawarliśmy informacji o sprzedaży w trakcie łebinaru. Dziękuje mi za głos.
Profesjonalizm. Delikatnie może zbici z tropu, że nie śpiewam w chórze zadowolonych i wdzięcznych, ale cóż, na pewno przeszli niejedno szkolenie z odpowiedniego traktowania „niezadowolonego klienta”.
Jednak, kiedy na mój ekran wjeżdża slajd o wspomnianym wyżej czterostopniowym modelu sprzedaży, którego to modelu krokiem trzecim jest „produkt główny”, a my po chwili dowiadujemy się, że możemy państwa kołczów „e-kurs” i inne szkolenia kupić właśnie dzisiaj z 15% zniżką, coś we mnie puszcza. Mówię, że czuję się jakby mi się nachalnie sprzedawało garnki.
Kołcz w końcu sięga po ten argument i mówi, że przecież nie zmusza nikogo do obecności na łebinarze. Jednak ja zostaję do końca, bo chcę zrozumieć jak najlepiej, jak działa ten internetowy proceder sprzedaży wiedzy eksperckiej w formie ibuków, niusleterów, łebinarów i kursoszkoleń. Kołcz jednak znowu wszystko rozumie i po raz kolejny dziękuje za mój głos.
Dwie godziny minęły, skończył się łebinar, mój mózg jest nieco wyprany. Łączą się różne fakty, wspomnienia, uczucia. Zaraz, jak to się nazywało… MLM? Multi-level marketing? Piramidy finansowe? Amway, Avon i tym podobne. I te sytuacje, kiedy ktoś dawno niesłyszany odzywa się, bo ma „wyjątkową propozycję” i mówi, że to „nie jest sprawa na telefon”.
Z dobrej woli spotykasz się z koleżanką ze studiów czy dawnym uczniem, ale po chwili okazuje się, że on czy ona chce cię po prostu wykorzystać. Zaproponować ci, żebyś za coś zapłacił/zapłaciła, że potem dostaniesz jakieś produkty (bądź nie), że wszyscy zarobią i będą szczęśliwi. Grzecznie się wycofujesz mówiąc, że jeszcze przemyślisz sprawę i szybciutko, jeszcze w drodze powrotnej, blokujesz numer tej osoby w telefonie. Może brutalnie, ale chyba trzeba się chronić, zwłaszcza jeżeli ktoś, świadomie bądź nie, chce znajomość z Tobą „spieniężyć”.
Skądinąd wiem, że jedno z kołczów pracowało kiedyś w instytucji o wątpliwej reputacji. Takiej, która łatwo pożyczy Ci pieniądze, „na dowód”. Szkolił tam ludzi? Czyli niby nie maczał w tym palców? Ale czego ich on tam uczył? Jak być miłym dla „klienta”? Czy raczej jak mu „sprzedać produkt” tak, żeby tamten kupił z poczuciem, że zrobił interes życia? Weźmie pięć tysięcy, a zwróci dziesięć? Albo nie zwróci i wpadnie w zaklęte koło długów?
To już moja fantazja, ale, z drugiej strony, czy nie jesteśmy trochę odpowiedzialni za to, co robi organizacja, dla której pracujemy? Poza tym, powyższy fakt pomógł mi zrozumieć jeszcze jedno: jak taki „miły” kołcz, empatyczny, „kierujący się wysoką etyką zawodową” (to z jego strony internetowej), może pracować nie tylko w takim „miękkim” lajf kołczingu, ale również w biznes kołczingu.
Po tym łebinarze wiem, że łeb na karku ma. Studia odbył. Akredytacje zdobył. Praktykę i doświadczenie wypracował. A teraz sprzedaje.
A co sprzedaje? Jak sam mówi, „odpowiedź na twój ból”. Starannie dopiera „produkt”. Poznaje twoje bolączki. Zadaje odpowiednie pytania (czy chciałbyś rozwinąć własną działalność, ale się boisz? Czy chciałbyś wypróbować bycie przedsiębiorcą, ale masz obawy? I tym podobne…). A ty powoli: ściągasz ibuka, ogądasz łebinar, kupujesz „e-kurs” aż w końcu bach! Kupujesz produkt główny. Potem dostaniesz jeszcze „maksymalizator”, czyli na przykład „sesję superwizyjną”.
Generalnie, czy coś w tym wszystkim złego? Ci ludzie przecież, jak mówią, „pomagają innym”. Pomagają ruszyć z miejsca, gonić marzenia, rozwijać się. Czy aby na pewno? A zauważyliście, ile ostatnio jest chociażby kursów na trenera personalnego? Czy potrzebujemy aż tylu trenerów personalnych? Czy też samo trenowanie trenerów nie stało się dużym biznesem? Czy taki trener personalny ma duże szanse na odnalezienie się na rynku? Jeżeli nie studiował na AWF-ie lub jest fizjoterapeutą lub doświadczonym kulturystą, droga do samodzielności finansowej, wynikającej z wykonywania tego zawodu, będzie długa i niekoniecznie zwieńczona sukcesem.
Podobnie jest, wydaje mi się, w obszarze kołczingu. Sam kołczing to jedno. Wydaje się pomagać, operować konkretnymi narzędziami, wymagać doświadczenia i wykształcenia. Ale jego „sprzedawanie” jako przystępny zawód budzi me wątpliwości.
Bo trochę to wygląda tak, że „starzy” kołczowie, albo jakaś ich część, zaczęła się głównie „sprzedawaniem” kołczingu jako zawodu. Zrób półroczny kurs za siedem tysięcy złotych (tysiąc złotych zniżki przy wcześniejszym zapisie!), podpowiemy Ci, jak zacząć (za dodatkowe tysiące są dodatkowe szkolenia: kołczing w biznesie, kołczing par… Oraz kołczing kołczingu, bo wspomniany wyżej kołcz jest superwajzorem i kołczuje innych kołczów.
Wszakże, jak sam powiedział, kołczing jest trudno sprzedać. Więc on i inni sprzedają bycie kołczem, kursy kołczingu, wstęp do kołczingu oraz ibuk o kołczingu.
Zaraz, a co w tym złego? Sprzedaje i tyle? Siłą nie zmusza? Coż, siłą nie. Tylko kilkoma metodami, bardzo wyrafinowanymi. Tylko czasem coś pachnie. Garnek się przypalił?
PS. Do tej pory w tym tekście użyłem tylko jednego tytułu książki. Wspomnę jeszcze przedwczorajsze „Strategia Błękitnego Oceanu” W. Chan Kim i Renée Mauborgne oraz „Model Biznesowy Ty” T. Clarka, A. Osterwaldera oraz Y. Pigneura. Tym samym jestem ekspertem. I radzę Wam uważać!
PS 2. Piszę te wszystkie terminy „branży sprzedażowej” w cudzysłowie, bo szczerze mówiąc zaczęły mnie one brzydzić jeszcze bardziej niż zawsze. Nigdy nie lubiłem żargonu, a teraz jeszcze mam wrażenie, że spece od sprzedaży widzą świat tylko w kategoriach „klient”, „produkt”, „cena” czy „sprzedaż”.
Tak, można wszystko do tego sprowadzić, ostatnio dowiedziałem się o teorii Analizy Transakcyjnej, ale równie dobrze można patrzeć na świat przez inne okulary, prawda? Wybór należy wyłącznie do nas? Czy znowu jestem naiwny?
Przy okazji kolejne wspomnienie książki „Superskuteczne Strategie…” : że nasze myśli przeradzają się w decyzje; decyzje w działania; działania w nawyk; nawyk staje się twą drugą naturą; ta natura tworzy twe życie. Czyli jeśli tak na to spojrzymy, to jeśli myślisz tylko o sprzedaży, to całe twe życie staje się jedną wielką sprzedażą?
PS 3. Kołczini z łebinaru wspomniała też o „strachu przed zarabianiem”, „strachu przed sukcesem”. Szczerze mówiąc, wolę dalej bać się zarabiania niż zacząć Wam wysyłać niusletery z zaproszeniem na łebinar. I sprawdzać statystki, kto na co zareagował, na co jest popyt i jak Wam coś sprzedać. Chyba jest inna droga, nawet do zarabiania i sukcesu?
