Ostatnimi czasy zainteresowałem się coachingiem. Tak, wiem, coaching jest tematem wzbudzający kontrowersje. Jeżeli i wy sądzicie, że to jakieś hochsztaplerstwo i wyłudzanie od ludzi pieniędzy, sprawdźcie proszę na czym coaching tak naprawdę polega, bo często jest mylony z metodami takimi jak doradztwo, mentoring czy mowy motywacyjne. A w coachingu chodzi przede wszystkim o zadawanie trafnych pytań i o jednym z nich chciałbym dzisiaj opowiedzieć.Zacznę od tego, że ja sam zapisałem się na razie na krótki kurs, żeby coaching poznać i zacząłem robić różne ćwiczenia. Odnalazłem też na półce pożyczone kiedyś od brata i nieco zapomniane książki: Strategię Błękitnego Oceanu oraz Model Biznesowy Ty. W tej ostatniej pozycji w jednym z ćwiczeń padło pytanie, które miało pomóc mi uświadomić sobie, co tak naprawdę mnie pasjonuje. Brzmiało ono tak: Przypomnij sobie dowolny moment sprzed ukończenia dwudziestego roku życia. Co uwielbiałeś wtedy robić? Być może robiliście już tego typu ćwiczenia milion razy, a może nie zamierzacie robić ich nigdy. Można się zżymać, że to nie działa, że to infantylne, że to wszystko już było. Mnie jednak interesuje głównie fakt, że gdy odpowiedziałem sobie na to pytanie, coś do mnie dotarło, coś sobie uświadomiłem. Otóż jeżeli ja miałbym na to pytanie odpowiedzieć, to nie mam żadnej wątpliwości, jaka powinna być odpowiedź. Owszem, przed ukończeniem dwudziestego roku życia lubiłem fotografię i samodzielne wywoływanie zdjęć, spędzałem dużo czasu na obozach harcerskich i kajakowych, a przede wszystkim ceniłem sobie towarzystwo przyjaciół. Ale tym czymś, co przez kilka lat liceum i studiów wyznaczało rytm mego życia było karate. Dlaczego karate, a nie inny sport? Zdecydował o tym fakt, że treningi właśnie tej sztuki walki ruszyły w szkole znajdującej się nieopodal mego domu. Poza tym na zajęcia wybierał się mój kolega z harcerstwa i razem było nam raźniej. I tak to się zwyczajnie zaczęło. Chociaż nie bez znaczenia pozostaje fakt, że mieszkaliśmy wtedy w małej podwarszawskiej miejscowości i zdarzały nam się różne nieprzyjemne sytuacje, wynikające z zetknięcia z młodzieżą noszącą sportowe stroje. W związku z tym chcieliśmy poczuć się pewniej: nauczyć samoobrony i przestać się bać.
Jednak nie o samoobronę tak naprawdę w tych treningach chodziło. Jak ktoś słusznie zauważył, metodologia karate tak naprawdę nie służy temu celowi. Jeżeli ktoś chce nauczyć się radzić sobie w sytuacjach zagrożenia życia i zdrowia, prawdopodobnie powinien udać się na zajęcia podporządkowane stricte temu celowi. Mam tu na myśli metody takie jak Krav Maga, Sambo czy inne systemy mające słowo „combat” w nazwie. Na takich zajęciach będą mówili Wam, że samoobrona to przede wszystkim uważność, unikanie niebezpiecznych miejsc i niewchodzenie w niepotrzebne konflikty. Będą też organizować ćwiczenia, w trakcie których to ćwiczeń będą symulowane sytuacje przypominające nieprzyjemne zdarzenia, które mogą Was w życiu spotkać. A Wy będziecie starali się wyjść cało z opresji, korzystając z poznanych wcześniej technik. Oczywiście, nie wszystko, czego uczy się na tego typu zajęciach znajduje zastosowanie w samoobronie i jest skuteczne, ale to już inny i bardzo obszerny temat. A karate? Mówi się, że karate jest jedno, jednak wyróżnia się wiele stylów, zarówno okinawskich, jak i japońskich oraz tych, które powstały już na zachodzie. Jest nawet jeden styl polski, ale spuśćmy na ten fakt zasłonę milczenia. Styl, który reprezentował mój ówczesny trener, nazywa się Kyokushin. Na marginesie dodam, że sam ten styl jakiś czas temu, zapewne ze względów politycznych i finansowych, uległ podziałowi na kolejne style. Niemniej trzeba oddać Kyokushinowi i jego pochodnym, że mają w świecie sztuk i sportów walki swą renomę, która zapewne wynika z faktu, że preferują one walkę w pełnym kontakcie. Czyli mówiąc potocznie, bicie z całej siły. Naturalnie, zarówno na sali treningowej, jak i na zawodach, obowiązują pewne zasady: nie wolno uderzać i kopać w genitalia, stawy, czy gdy druga osoba jest odwrócona do nas plecami. Są też różne inne niuanse, jednak w tej chwili chcę zwrócić Waszą uwagę na fakt, że przez kilka lat odbyłem pewno kilkaset takich walk. Niektóre z osobami mniej zaawansowanymi ode mnie i wtedy zazwyczaj było mi łatwiej. Zazwyczaj, bo jeżeli był to starszy i dużo cięższy ode mnie mężczyzna bijący na oślep, to moje większe doświadczenie dawało mi co najwyżej szansę na uratowanie skóry, a nie na spektakularne zwycięstwo. Mam tu na myśli pewnego nauczyciela wychowania fizycznego, który ważył pewno dwa razy tyle co ja, ćwiczył piłkę ręczną i miał rękę przypominającą młot. W zetknięciu z nim liczyło się tylko to, że miałem dobrą kondycję, a on szybciej się męczył. Więc, nieświadomi faktu, że stosowaliśmy słynną zasadę polskiej szkoły boksu – DPO: doskocz, przypierdol i odskocz – jakoś się przed młotem bogów z drugim skautem ratowaliśmy. Muszę też zaznaczyć, że nigdy nie przemogłem się, żeby bić mocno kogoś, kogo postrzegałem jako słabszego od siebie. Starałem się zawsze dostosowywać do drugiej osoby, tak żeby walka nie przerodziła się w jakieś brutalne pastwienie się nad słabszym. Jednak, jak wszędzie, ludzie byli różni.

O czym przekonałem się na przykład wtedy, gdy jechaliśmy na egzamin do Krakowa – bo od pewnego stopnia zaawansowania trzeba było stawić się tam przed samym prezesem organizacji Kyokushin w Polsce – i po dwóch godzinach bardzo intensywnego sprawdzianu technik, kichon, oraz form, kata, nastąpił czas na kumite, czyli walki. Gdy, zlani potem, który po prostu ciekł z nas, jak gdybyśmy przed chwilą wyszli w naszych strojach karate-gi spod prysznica, podnosiliśmy drżącymi ze zmęczenia rękoma butelki z wodą do ust, ktoś z sali wskazał na rosłych mężczyzn w czarnych pasach, którzy rozgrzewali się w dalszej części hali sportowej. Byli to członkowie kadry narodowej. Przyszli poćwiczyć przed zawodami. Z nami? Raczej na nas. Bo możecie sobie wyobrazić, jak żywotni byliśmy w tamtej chwili. Chodziło nam już tylko o przetrwanie. O to, żeby nie zostać znokautowanym, bo wtedy cały wysiłek na marne i egzamin niezdany. Taki był, i pewno nadal jest, Kyokushin. Ja rozstałem się z nim po siedmiu latach treningów, posiadając wysoki stopień uczniowski i ukończony kurs instruktorski. Czułem, że ta formuła się dla mnie skończyła. Pamiętam do dzisiaj, jak w trakcie jednego z krakowskich egzaminów, słuchając wykrzykiwanych po japońsku cyfr, w dyktando których to cyfr wykonywaliśmy kolejne kopnięcia, patrzyłem przez wysoko umiejscowione, zakratowane okno sali. Widać przez nie było tylko jedno: niebieskie niebo. I pomyślałem wtedy, że nie chcę już być tutaj, że chcę być tam. Tym czymś, co dało mi powód odejścia od karate Kyokushin okazał się być roczny wolontariat zagraniczny, o którym to wolontariacie dowiedziałem się od tego samego kolegi, który parę lat wcześniej zareklamował mi treningi karate w naszym mieście. Historia zatoczyła koło. Dlaczego w takim razie karate stanęło na pierwszym miejscu mej listy rzeczy, które uwielbiałem robić przed dwudziestym rokiem życia? Co było w tych treningach, że były dla mnie takie ważne i wartościowe? Otóż doszedłem do wniosku, że dla mnie było w nich coś zgoła mistycznego. I nie chodzi mi o to, że sensei, czyli nauczyciel, namawiał nas do przejścia na buddyzm, czy coś w tym rodzaju. Tamte treningi były czymś na kształt spektaklu, antycznego dramatu. Tak, aż tak. Dlaczego? Bo miały stałą oprawę: każdy trening rozpoczynał i kończył się krótką medytacją w klęcznej pozycji zazen. Trener namawiał nas, żebyśmy w jej trakcie – przed treningiem – zapominali o troskach życia poza salą, dōjo, i przygotowali się na ćwiczenie z pełną uwagą. Po treningu, gdy wykonaliśmy już plan treningowy, który składał się z określonych części i mógł być skupiony zarówno na kata, kumite albo na podnoszeniu naszej sprawności ogólnej, znowu siadaliśmy w zazen, a sensei kierował naszą uwagę na wykonane uprzednio ćwiczenia i sugerował wyciszenie umysłu przed wyjściem poza dōjo. Te kilka minut medytacji po treningu, kiedy po dziewiędziesięciu minutach wytężonej i skupionej pracy ciało z przyjemnością zamierało w klęku japońskim, było lekiem na całe zło, czyli znoje mojego ówczesnego życia. Znikały problemy rodzinne, osobiste, klasówki, nauczyciele, problemy, pieniądze, kompleksy i ambicje. Umysł odpuszczał, myśli było w nim tyle, co chmur na wspomnianym wcześniej niebieskim niebie. Przychodziło katharsis, oczyszczenie z fizycznego napięcia i umysłowego umęczenia. Byłem w jednym miejscu, ciałem i duchem. Byłem w swym ciele. Byłem z siebie zadowolony. Zrobiłem wszystko, jak umiałem najlepiej. Czułem szacunek do siebie i do ludzi, którzy siedzieli obok mnie. Nawet do władcy młota bogów, bo w końcu i on pomógł mi dojść do tego miejsca. Miejsca, w którym ja, Michał Rudnicki, byłem spójny, spokojny i spełniony. To chyba całkiem dużo, prawda?I za tym właśnie tęsknię, i za to właśnie dziękuję karate. Nie tylko stylowi Kyokushin, bo parę lat później wróciłem do treningów karate, w stylu Shotokan. Jest to styl starszy, a jego treningi są – zazwyczaj, bo wiele zależy od trenera – bardziej skupione na szybkości i zwinności, niż na brutalnej sile.
Dzięki tej różnicy mogłem, po pięciu kolejnych latach treningu, zdać egzamin na czarny pas. Który to pas, jak zapewne wiecie, jest tylko symbolem, bo nie daje przecież żadnych nadprzyrodzonych mocy. W środowisku karate mówi się zresztą, że czarny pas to dopiero początek drogi, że ukończenie tego etapu rozwoju daje tylko podstawy sztuki karate i że dopiero na tych podstawach można budować coś więcej. Takie dywagacje są w świecie sztuk walki bardzo popularne, ale nie o tym chcę teraz mówić. Chcę natomiast mówić o tym, że zdanie egzaminu karate na czarny pas miało być moim momentem triumfu. Miało zamknąć pewien rozdział i otworzyć kolejny. Chciałem udowodnić sobie i swemu otoczeniu, że jestem konsekwentny, że nie odpuszczam marzeń i że, mimo potężnego życiowego dołka, który po drodze zaliczyłem, znowu stoję twardo na nogach. A tymczasem już przygotowania do tego egzaminu przebiegały dość nietypowo. Na rok przed jego datą nasz trener postanowił opuścić duży klub sztuk walki, w którym dotychczas razem ćwiczyliśmy. Chciał skupić się na prowadzeniu własnej sekcji, położonej na przeciwległym krańcu miasta. Mnie zaproponowano prowadzenie zajęć w dotychczasowej lokalizacji. Z jednej strony cieszyłem się z tego, że mogłem prowadzić kolejne zajęcia. Z drugiej jednak oznaczało to, że do egzaminu przygotowywaliśmy się razem z kolegą z dotychczasowej sekcji głównie sami, bo z przyczyn logistycznych nie mogliśmy sobie pozwolić na częste wizyty u dawnego sensei.I tak, nieco niepewni, ale zdeterminowani i przygotowani – wszakże szczegółowy program wymagań przećwiczyliśmy niezliczoną ilość razy – stawiliśmy się na egzaminie w nieco dla nas egzotycznym, ale bardzo sympatycznym miasteczku Pleszewie. Razem z naszym trenerem było nas z Warszawy pięciu. Dawny sensei zdawał na drugi dan, czyli drugi stopień mistrzowski. A my, pozostali czterej, którzy razem przebyliśmy prawie całą drogę od najniższego stopnia, dziesiątego kyu, do najwyższego w systemie stopni uczniowskich pierwszego kyu, mieliśmy zdać egzamin na pierwszy dan. Razem z nami zdawało egzaminy kilkanaście innych osób z różnych części Polski. Na samym początku nieco obniżyła mego kolegi i moje morale wiadomość, że nie wszystkie wymagania dobrze zrozumieliśmy, i że jedną rzecz mamy źle przygotowaną. Zatem na szybko zaczęliśmy weryfikować stan wiedzy. Oczywiście, trochę nas to zbiło z tropu, ale nie było mowy o wycofaniu się. Zaczął się egzamin. A musicie wiedzieć, że egzaminy w stylu Shotokan były zazwyczaj o połowę krótsze niż te w Kyokushinie. Nie tak wykańczające kondycyjnie, ale za to bardzo konkretnie weryfikujące kolejne wymagania, jedno po drugim, w bardzo szybkim tempie. Momentami czułem, że w klatce piersiowej brakuje mi powietrza, ale kondycja mnie nie zawiodła. Nie czułem się też tak fizycznie zagrożony, jak na krakowskich egzaminach. Ogólnie nastrój był przyjazny, prawie rodzinny. Po około godzinnym sprawdzeniu naszych umiejętności w zakresie kichonu i kata, przyszedł czas na kumite. Egzaminator podkreślał, że mamy szanować sparingpartnerów i walczyć zgodnie z przepisami. Poza jednym starszym sensei, który mimo uwag egzaminatora starał się udowodnić, jakim bezwzględnym jest fighterem – na szczęście nie przypadła mi przyjemność sparowania z nim – wszystko przebiegło w duchu skupienia i lekkiego napięcia, ale nie przekraczając akceptowalnego dla mnie poziomu stresu. Oczywiście popełnialiśmy błędy, ktoś się zdenerwował, ktoś musiał coś powtórzyć, ale to wszystko wydało mi się takie ludzkie. I logiczne: skoro przebyliśmy całą drogę od dziesiątego kyu, skoro nasi sensei dopuścili nas do egzaminu, to znaczy, że ogólnie jesteśmy do niego przygotowani. Wraz z ostatnią komendą yame, oznaczającą koniec ostatniej walki, poczułem przypływ pozytywnych emocji. Chyba się udało, nie popełniłem kardynalnych błędów, co prawda gdzieś improwizowałem w tej źle przygotowanej sekwencji, raz też nie zmieściłem się i w trakcie kata zatrzymałem się na ścianie, ale w końcu zdawaliśmy egzamin w dość małej sali. Część praktyczna egzaminu została niebawem zakończona, shihan, czyli egzaminujący nas nauczyciel o wysokim stopniem mistrzowskim, pozwolił nam na odpoczynek, a sam rozpoczął wypisywanie dyplomów. My w tym czasie zaczęliśmy omawiać to, czego przed chwilą doświadczyliśmy, wymieniać się spostrzeżeniami, wyrażać zadowolenie. Emocje zaczęły ustępować, pot na naszych karate-gi nieco wysechł, poczuliśmy zmęczenie. W moim przypadku był to moment, na który czekałem od bardzo dawna.
Minęło wtedy prawie dwadzieścia lat, od kiedy pierwszy raz postawiłem nogę w dōjo. Karate w sumie trenowałem jakieś dwanaście lat, a w tak zwanym międzyczasie zgłębiałem również taekwondo, jujitsu, judo oraz kick-boxing. Czułem, że te moje wysiłki zostaną symbolicznie ukoronowane. Że ktoś powie, że, jak to się mówi po angielsku, jestem artystą, prawdziwym martial artist. Zamiast tego otrzymałem przysłowiowy kubeł zimnej wody na głowę. Shihan ustawił nas w rzędzie. Jak się zaraz okazało, na końcu, gdzie między innymi byłem ja, stali Ci, którzy zdali najsłabiej. Na samym początku stali piątkowi. Na końcu – trójkowi. Stara, dobra szkoła. Egzaminator wręczanie dyplomów zaczął od najlepszych. Gratulował im talentu i przygotowania. Po drodze był nasz sensei i dwóch kolegów z dawnego klubu. Dostali piątki, co mnie nie zdziwiło. Wiedziałem, że są lepsi ode mnie, po prostu tak czasem jest. Lepsza koordynacja, warunki fizyczne, inne doświadczenia życiowe. W porządku, nie miałem z tym dużego problemu. W końcu przeszedł moment na nas, trójkowych. I zaczęła się połajanka. Że niedokładne wykonanie technik, że błędy, że nie dość dynamicznie, że momentami bardzo źle. Wszystko to z kwaśną miną i prawie obrzydzeniem. Byłem wtedy dość blisko powiedzenia, że w takim razie dziękuję bardzo i proszę sobie ten dyplom zabrać. Bo albo dajesz dyplom, albo nie, ale po co to obrzucanie błotem?! Wszakże na dyplomie nie ma miejsca na ocenę. Ale, słusznie czy niesłusznie, zagryzłem zęby. Nie chciałem swym zachowaniem zaszkodzić dawnemu senseiowi i kolegom. Od tego momentu minęło już pięć lat. Pięć lat, przez które, gdy tylko pojawił się temat mego czarnego pasa w karate, wracały do mnie tamte uczucia i niesmak. Miałem się cieszyć z tego ukoronowania pewnej drogi, z faktu, że me życie wraca na dobry tor, że osiągam założone cele. A przede wszystkim, że jestem kimś. Jestem martial artist. Mam czarny pas w karate. A tymczasem po cichu włożyłem dyplom do teczki z ważnymi dokumentami. Zajęcia w naszej starej sekcji wkrótce przejął mój kolega, a ja zająłem się innymi sportami walki. Można sobie tłumaczyć, że tak to jest z egzaminami, można zdać lepiej lub gorzej, że liczy się fakt, że egzamin zdany, a w ogóle, że nie o oceny chodzi, tylko o własną satysfakcję. Ktoś sympatyczny powie może, że jak się słabo umie, to po co się dziwić. Że czarny pas nie należy się za byle co. I teraz te wszystkie myśli, wspomnienia i uczucia wróciły. Pod wypływem tego jednego coachingowego pytania: Przypomnij sobie dowolny moment sprzed ukończenia dwudziestego roku życia. Co uwielbiałeś wtedy robić? No, ćwiczyć karate. Zadajmy wspólnie kolejne pytania: i co Ci to dawało? Hm. Na pewno nie tak zwaną umiejętność bicia się. To się chyba albo ma, albo nie. Ja kilka razy miałem możliwość użycia karate w obronie własnej i co? Tu wracamy do wstępu, czyli kwestii samoobrony. Jej na karate zasadniczo nie ćwiczyłem. Więc w sytuacjach konfliktowych reagowałem różnie. Czasami komuś po prostu się wyrwałem i odszedłem, innym razem odbiegłem, w zmaganiach grupowych rzucałem się na tych złych i siedziałem im na plecach, tak żeby nie mogli tłuc moich kolegów. Czasami stawałem w obronie innych, raz nie zauważyłem ciosu i wylądowałem w szpitalu, parę razy ktoś odpuścił, może widząc mą determinację. Ale jedno jest pewne, nie miałem zwyczaju zostawiać drugiej osoby w potrzebie. Czy to karate? Może tak. Zatem nie zostałeś ulicznym mścicielem. A jakieś inne zalety trenowania karate przez tyle lat widzisz? Popatrzmy. Jakiś czas temu czytałem książkę o japońskim rytuale parzenia herbaty. I autor tłumaczy w tej książce, że niby w tym chodzi o przygotowanie ciepłego napoju, a tak naprawdę to jest zen. Czyli praktyka duchowa. Dążenie do ideału, niepoddawanie się, odrywanie się od spraw przyziemnych. Oczyszczanie umysłu. Czy podobnie jest w karate? Na to wygląda. Czyli niby mamy uczyć się walczyć, ale naprawdę pracujemy nad swoim charakterem? Brzmi znajomo? Czy widzisz przejawy takiego podejścia w swym życiu? Ano widzę. Czyli to też karate. Jakieś inne zalety trenowania karate widzisz? Może zdrowie? Psychiczne i fizyczne? Że mam nawyk uprawiania sportu, że mam niezłą koordynację ruchową, że dość szybko uczę się nowych wzorców ruchowych? Że jak czuję się źle psychicznie, to idę do parku i ćwiczę i potem jest mi lepiej, bo wydzielają mi się te dobre hormony? Coś jeszcze z tego karate wyciśniesz? Nienajgorsze panowanie nad sobą w sytuacjach stresujących? Głęboki wdech, wyciszenie, skupienie na celu – jak na tych jednych zawodach, które wygrałem. Było też parę drugich i trzecich miejsc. Dodaje mi to otuchy, kiedy się zaczynam martwić, że pani laryngolog mi będzie czyściła ucho wielką strzykawką albo mam wystąpić publicznie lub poprowadzić pierwsze zajęcia w nowej grupie. Czy pójść na rozmowę o pracę. Jeśli przeżyłem zderzenie z młotem bogów, jeżeli nie pokonał mnie jurny czarny pas szykujący się do zawodów, to chyba i teraz dam radę!A ten tekst? Ten tekst? Pomyślałem o nim dwa dni temu. Dzisiaj miałem czas, wziąłem się za pisanie. W trakcie owego pisania pary razy miałem ochotę się poddać, ale nie zrobiłem tego. Bo obiecałem ten tekst sobie. I Wam. Wam? To też karate? Tak, ci wszyscy ludzie, których spotkałem na treningach. Przecież z niektórymi widywałem się w ten sposób regularnie przez kilka lat. Nawet jeśli już się nie widujemy, to świetnie było należeć do takiej małej społeczności. Po prostu wspólnie ćwiczyć i być razem. Iść razem do celu.Dobrze więc, jak zatem będzie? W porządku? Niebo niebieskie? Jesteś martial artist? Tak, niebo niebieskie, parę chmur się czasami pojawi, ale na szczęście z czasem znikają. A czy jestem martial artist? Tego nie wiem. Jestem karateką. I mam czarny pas. I należy mi się!