Kto mnie, k****, za te 40 lat życia przeprosi?!

Bohdan Smoleń widziany okiem teleskopu imienia Jamesa Webba

Pamiętam tytuł książki Magdy Umer i Andrzeja Poniedzielskiego, Jak Trwoga to do Bloga. Przyznam, że pozycji tej nie czytałem, ale w pamięci został mi sam slogan. Wrócił do mnie nagle, kiedy, napełniany od dwóch dni trwogą, sięgnąłem do czarno-białej klawiatury.

Czasami tak mi się zdarza, jak wielu osobom zresztą, że coś mnie męczy, dręczy i nie chce puścić. Bywa, że mówię sobie po prostu, że to ta słynna depresja, która raz na jakiś czas może dopaść każdego. Co prawda, w moim przypadku diagnoza zabrzmiała Zaburzenia depresyjno-lękowe bo, jak wyjaśnił mi psychiatra, o depresji mówimy wtedy, gdy nastrój jest stale obniżony, a u mnie bywają zarówno momenty pesymistyczne, jak i optymistyczne. Swoją drogą, można by się zastanowić co jest tak naprawdę lepsze: ciągłe tkwienie w dołku i powolne wychodzenie z niego, czy taka huśtawka, gdzie jednego dnia wszystko jest dobrze i masz świat u swoich stóp, a drugiego ledwo zwlekasz się rano z łóżka i nie wiesz po co jeszcze żyjesz. Chociaż wyobrażam sobie, że posiadacze depresji w wersji hard mogą nie mieć takich rozterek, bo logicznym wydaje się, że lepiej raz na jakiś czas czuć się dobrze?

W sposób dość nieoczekiwany, obejrzałem wczoraj dwa filmy na ten temat. Telewizję, radio, gazety i wszelkie media informacyjne omijam, ze względu na ich lękogenny dla mnie czar. Zostawiłem sobie książki. Oraz filmy, które od czasu do czasu oglądam na udostępnionej mi przez życzliwą osobę platformie.

Zmęczony uprzykrzającym życie i sen cieknącym nosem, ostatniej doby potraktowałem owo internetowe miejsce jak telewizję: po prostu włączyłem pierwszą produkcję, która wydała mi się być ciekawa. A potem drugą. I tak trafiłem na Nieznane Oblicze Planety: Kosmiczny Wehikuł Czasu oraz Bohdan Smoleń. W cieniu sceny.

Poza faktem, że obydwa te dokumenty zostały wyprodukowane przez tę samą firmę, wszystko wydaje się je dzielić. Co może mieć wspólnego wysłanie w kosmos nowego teleskopu, zbudowanego za nomen omen astronomiczną sumę, oraz życie poczciwego, pozornie safandułowatego kabarecisty?

gray and black galaxy wallpaper
Photo by Pixabay on Pexels.com

Jakiś czas temu postawiłem tezę, że, logicznie rzecz biorąc, wszystko ma coś wspólnego ze wszystkim, bo przecież dotyczy naszego wspólnego życia na ziemi oraz we wszechświecie. Jednak stwierdziłem, że z parą flaming – betoniarka mógłby być kłopot, więc może nie należy szaleć ze zbyt dużymi uproszczeniami.

W przypadku wspomnianych dwóch produkcji filmowych, poruszył mnie ich wspólny mianownik, a mianowicie poszukiwanie sensu i celu życia. W przypadku amerykańsko-europejskiego aparatu imienia Jamesa Webba, gra toczy się o zbliżenie się do prawdy o powstaniu całego świata i cofanie się w czasie o niewyobrażalne dla mnie ilości ziemskich lat, rzędu 14 miliardów. Fotografując i wysyłając na ziemię obrazy nieistniejących już zdarzeń i obiektów, potężny i samotny teleskop pozwala śmielej potwierdzać stare teorie, takie jak ta na temat Wielkiego Wybuchu, oraz tworzyć nowe, na temat istnienia planet na których znajduje się dwutlenek węgla, więc również prawdopodobne jest istnienie na owym ciele niebieskim wystąpienie inteligentnej formy życia.

Swoją szosą, jak mawiała moja babcia, dlaczego tak bardzo zależy nam na odkryciu, czy jest we Wszechświecie – poza nami – jakieś inteligentne życie? Dlaczego nie wystarczy nam świadomość, że są tam różne galaktyki, planety i gwiazdy? Czy one nie są dość inteligentne, żeby nas interesować takimi, jakimi są? Jakie nadzieje pokładamy w tych innych formach? Że nam pomogą posprzątać ten bałagan, który jest na Ziemi oraz, jak śmiem twierdzić, w życiu każdego i każdej z nas?

I tu, mówiąc językiem filmu, kamera robi duże zbliżenie na Ziemię i jednego z jej mieszkańców, Bohdana Smolenia. O czym nie wiedziałem, wiódł on trudne życie, w którym kariera sceniczna niszczyła życie rodzinne. Do tego stopnia, że, zaniedbywany przez nieobecnego lub nadużywającego alkoholu ojca, życie odebrał sobie najpierw jeden z trzech synów artysty, a potem wyniszczona tą stratą matka młodego człowieka.

Smoleń, wydawać by się mogło, zagryzł zęby i grał dalej. Jednocześnie pił coraz więcej, wyniszczał się palonymi w hurtowych ilościach papierosami. A na jego sławie paśli się różni przyjaciele, którzy wizerunkiem kultowego ongiś kabareciarza sprzedawali wszystko, od zdrapek po hity disco polo. Opowiadał o tym wszystkim między innymi jeden z jego synów, Maciej, po którego wglądzie w życie rodzinne i sposobie mówienia sądzę, że wykonał solidną pracę nad sobą i własnym uzależnieniem od alkoholu.

group of person walking in mountain
Photo by Eric Sanman on Pexels.com

Gdzie jednak ten wspólny mianownik, tak konkretnie? Co wspólnego mają ultranowoczesny teleskop, sunący gdzieś przez kosmos, oraz tragiczny los polskiego komika?

Może, na początek, tę uwagę wielu osób, które chcą ogrzać się w ogniu sukcesu, a następnie samotność, która dopada gdy opada kurtyna i kończy się przewidziany na dziesięć lat czas działania maszyny?

A może chodzi o ten efekt lustra? Który pozwala Webbowskiemu aparatowi zbierać obrazy i przesyłać je do soczewki, a uciskanym przez upadający komunistyczny system Polakom umożliwiał zobaczenie ich realnej, nieocenzurowanej sytuacji, podanej na scenie w komicznej wersji?

Być może znajdziemy w tym zestawieniu podobieństwo w narracji o sile pieniądza i władzy, które dawane są tylko niektórym? Bohdan Smoleń desperacko chciał w bogactwie materialnym znaleźć uznanie otoczenia i ukojenia po dawnych krzywdach, które wynikały z doznanej w dzieciństwie biedy i odrzucenia. A gigantyczny kilkudziesięcioletni projekt, którego zwieńczeniem było wysłanie nowego teleskopu w podróż poza widzialny dla nas z Ziemi świat, kosztował tak niewyobrażalne sumy, że z pewnością można by było za nie rozwiązać część problemów jakie mamy tutaj, na naszej planecie, wśród żyjących obok nas wszelakich form życia.

W końcu, może najprościej będzie powiedzieć, że te dwa zgrabnie zrobione filmy, które cechuje wartka i wciągająca akcja o śledczym zadęciu, łączy opowieść o ludziach. O ludziach, którzy szukają uzasadnienia swojej egzystencji na tym jedynym znanym nam na razie świecie. Opowieść o ludziach, którzy tak jak młoda latynoska pracowniczka NASA, spełniają swoje marzenia i osiągają to, co wcześniej dla podobnych jej osób było niemożliwe. Opowieść o ludziach, których życie okrutnie doświadcza, dając im do wypicia niesamowity koktajl umiejętności oraz słabości i prowadzi do tragicznego końca ich małego wszechświata.

W tle obydwu opowieści pojawiają się też międzyludzkie konflikty i rozgrywki, takie jak fakt zwolnienia nieporadnego kierownictwa napotykającej na trudności ekipy, odpowiedzialnej za rozwój projektu imienia Jamesa Webba, oraz wydalenie ze słynnego kabaretu Tey Bohdana Smolenia, którego rodzącej się scenicznej samodzielności nie mógł zaakceptować wiecznie pastwiący się nad mniejszym kolegą z duetu Zenon Laskowik.

Jest to też zapewne opowiedziana dwoma głosami opowieść o odwadze, której nie można odmówić ani członkom kosmicznego projektu, którzy niejednokrotnie poświęcili mu dziesięciolecia własnej kariery, ani drobnemu kabareciarzowi, który w 1980 roku, mimo nacisków cenzury, wypowiedział w trakcie opolskiego festiwalu słynne zdanie: – A mnie za to 40 lat nikt, k****, nie przeprosił! Fraza ta wywołała owacje na stojąco, bo wyrażała uczucia większości Polaków, wymęczonych PRL-owską biedą, szarzyzną i zakłamaniem.

group of people crossing pedestrian lane in greyscale
Photo by Paweł L. on Pexels.com

I tak, bardzo powoli, zmierzam chyba do sedna tej wypowiedzi, z myślą o tej życiowej karierze, którą widzę jako nadany przez nas życiu sens, oraz o tych ciosach, które dostajemy od losu, a których to ciosów nikt nam nie tłumaczy, a tym bardziej, k****, nikt za nie nie przeprasza.

Jednocześnie wraca do mnie pewien termin z dziedziny astronautyki, a mianowicie wspominiane niejednokrotnie w Nieznanych Obliczach Planety punkty krytyczne (Single Point Failures). Owe punkty oznaczają takie pojedyncze błędy, które mogą zniweczyć cały projekt. Teleskop Webba, przed wystrzeleniem poza orbitę ziemską i osiągnięciem swej zbliżonej do parasola formy, miał ich blisko 400. I zastanawiam się teraz, ile takich punktów krytycznych mam ja? Ile takich punktów osiągnął syn Bohdana Smolenia, zanim odebrał sobie życie?

Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale może nie są one najbardziej istotne. Bardziej ważka wydaje mi się kwestia tego, co robimy z życiem po osiągnięciu kolejnego takiego punktu. Kiedy czarna dziura na nowo rozgaszcza się w naszym życiu. Owszem, można mówić sobie, że inni mają gorzej, ale to pocieszanka fałszywa, bo – śmiem twierdzić – rozumiemy tylko to, czego sami doświadczamy, więc nie ukoi fakt, że gdzieś ktoś ma dóbr wszelakich mniej ode mnie. Zresztą, powtarzając za Kazimierzem Staszewskim, nie da ukryć się, że są tacy którym jest lepiej.

Jeśli zatem porównania do innych oraz wyliczanie życiowych sukcesów (studia, rodzina, jakaś ekonomiczna stabilizacja, przeczytane książki, odbyte podróże…) nie mają głębszego sensu, to co ten sens ma?

W trakcie podobnych rozważań, natrętnie wraca do mnie mądrość ze swojskiego filmu Chłopaki Nie Płaczą, że musisz zadać sobie pytanie, co chcesz w życiu robić, a potem to robić. Z mojego doświadczenia wynika, że, paradoksalnie, druga część tej mądrości jest łatwiejsza do wprowadzenia w życie, niż pierwsza. Trudno, czasami bardzo trudno jest dowiedzieć się, co chcesz w życiu robić. Mnie wydawało się już, że chcę w życiu być lektorem angielskiego i francuskiego, instruktorem karate, tłumaczem, kucharzem, barmanem, przedsiębiorcą, aktorem, coachem, podróżnikiem, masażystą, trenerem personalnym, jutuberem i być może kimś jeszcze. Jednak, metodą prób i błędów odkryłem, że żadną z powyższych osób tak naprawdę być nie chcę. I nie mogę. Bo się czegoś w tych zawodach boję, coś jest dla mnie za trudne, coś jest niezgodne z moimi potrzebami. Bo chciałem któryś z tych zawodów wykonywać ze względu na to, że wydawało się to mieć sens i pasować do mojego temperamentu i charakteru.

printed musical note page
Photo by Pixabay on Pexels.com

Zaskakujące jest dla mnie to, że większość z wymienionych przeze mnie zawodów ma w sobie duży pierwiastek międzyludzki, obliguje do bliskiej współpracy z drugim człowiekiem. A ja, jeśli mam być w tej kwestii szczery, męczę się szybko nieprzewidywalnością i wielowątkowością relacji z drugim człowiekiem. I z tego samego powodu nie lubię pracy z grupą. Więc o co chodzi, dlaczego przez tyle lat ciągnęło mnie do podobnych profesji?

Ano dlatego, że ja lubię i (bardzo) potrzebuję ludzi. Lubię i chcę się z nimi dzielić moimi odkryciami, przemyśleniami, smutkami i radościami. Tylko że jest mi dużo łatwiej, gdy moi bliscy są trochę dalej. Na przykład po drugiej stronie ekranu, czytając mój tekst. Kiedy ja piszę, a Ty czytasz, to moja trwoga trochę maleje, a wszystko co we nie dobre, rośnie. Mam nadzieję, że u Ciebie jest podobnie. Możesz mi o tym napisać, jeśli tego chcesz. I tak potoczy się nasz dialog na odległość, również kiedy nic nie napiszesz, a po prostu przeczytasz te słowa i zrobi Ci się lepiej, ciekawiej lub bezpieczniej.

Można by powiedzieć, że mądrość Laski ma jeszcze jeden wątek. Otóż nie tylko musisz zadać sobie pytanie, co chcesz w życiu robić, a potem to robić, ale też wydawałoby się, że ktoś powinien Ci za to zapłacić, żeby było za co żyć. Na szczęście moje, k****, 40 lat doprowadziło mnie do takiego punktu, zapewne również w pewien sposób krytycznego, że mam przed sobą pewien okres, kiedy mam tę kwestię zabezpieczoną i mogę, nie zamartwiając się o doczesny byt, po prostu żyć z najbliższymi i pisać. Bo to właśnie lubię robić.

Ale czarna dziura, niczym Buka z Muminków, wciąż gdzieś się czai, a wszytko wokół niej zamarza na śmierć. Przynajmnie jedno teraz już wiem. Jak trwoga, to do bloga.

Obyśmy niebawem spotakli się znowu!

Dlaczego nie chodzę do kościoła

Czyli dziesięć osobistych wydarzeń, które ukształtowało moją wizję wyznania katolickiego

Tak, od razu przyznaję, tym tekstem chcę wpisać się w modny ostatnimi czasy atak na Kościół Katolicki w Polsce i przyłączyć się do międzynarodowego grona osób prześladujących chrześcijan. To oczywiście żart, którym chciałem zadrwić z postawy, która zabrania jakiejkolwiek krytyki kościoła, w imię zasady nie wiem i nie chcę wiedzieć.

            Do wypowiedzenia się w tym kontrowersyjnym temacie natchnęła mnie wyprowadzka z Polski i związana z tym zmiana otoczenia. We Francji nikt nie pyta nas, jakiego jesteśmy wyznania, czy chodzimy do kościoła oraz czy przystępujemy do wszelkich możliwych sakramentów. Poza tym wokół nas widzimy mnóstwo osób wywodzących się z innych kultur i, na szczęście, w pewnym momencie przestaliśmy tak bardzo zwracać uwagę na to, jaki ktoś ma kolor skóry oraz czy i jaką religię praktykuje. Naturalnie, nie można udawać, że różnice nie istnieją i warto o nich pamiętać. Chociażby po to, żeby nie życzyć komuś wesołych świąt wtedy, gdy dana osoba nic nie świętuje. 

            Owszem, z różnicami kulturowymi możemy spotkać się również w Polsce, która stała się atrakcyjnym miejscem do pracy i życia dla wielu osób z całego świata. Jednak nadal jest to zupełnie inna skala, niż w tzw. zachodniej części Europy. Ciągle uderza prawie całkowita jednolitość etniczna na polskich ulicach. Z drugiej strony, podobnie wygląda sytuacja na francuskiej prowincji, więc ta różnorodność dotyczy głównie dużych miast. Nie można też udawać, że nie ma żadnych napięć i problemów wynikających z trudnego współżycia osób o różnym bagażu etnicznym i kulturowym. We Francji dochodzi jeszcze wątek kolonialnej historii tego kraju i nieprzewidzianego przez dawnych imperialistów napływu ludności z okupowanych dawniej terenów. Swoją drogą, jest to dla mnie jeden z niewielu pozytywnych aspektów dawnych europejskich zaborów cudzych ziem. 

            Wracając jednak do kościoła katolickiego i jego miejsca w moim życiu, jeszcze większe oddalenie się od niego – tym razem nawet geograficzne – natchnęła mnie do kolejnych refleksji i jeszcze większego wyzwolenia się ze skostniałych zasad panujących w tej instytucji. Wiem, że prawicowi publicyści w Polsce biją na alarm ze względu na laicyzację społeczeństwa, ponieważ laickość jest dla nich czymś negatywnym. Jeżeli jednak wyzwolimy się z takiego podejścia i pozwolimy sobie na swobodne myślenie i niezależny wybór, może się okazać że porzucenie niektórych wpajanych nam od urodzenia wartości da zupełnie nową perspektywę i więcej życiowej energii. I nie, nie zamierzam brać ślubu z psem, uprawiać narkotycznego seksu grupowego ani czcić szatana nad agonizującym ciałem ofiary. 

Myślę, że moje życie może wyglądać na dość konserwatywne i uporządkowane, ale to nie zmienia faktu, że poszukuję nowych duchowych horyzontów i inspiracji. Przez niektóre bliskie mi osoby taka otwarta postawa jest krytykowana. Interesowanie się hinduizmem, buddyzmem, zen i wszelkiego rodzaju mistycyzmem jest momentalnie kwitowana utartymi hasłami, takimi jak wolnomularstwo, new age czy pogaństwo. A przecież te nurty, tak jak laickość, nie są co do zasady czymś złym, tylko innym sposobem na życie. Abstrahując już od faktu, że to okropne pogaństwo, przez swoje powiązanie ze zmianami zachodzącymi w przyrodzie, dało podstawy wielu katolickich świąt. Spróbuj jednak wytłumaczyć żarliwemu katolikowi, że słowo Halloween pochodzi od nazwy All Hallows Eve, czyli wigilia przed Dniem Wszystkich Świętych. Chociaż muszę przyznać, że na prowadzonych przeze mnie lekcjach angielskiego zaskakiwało to niektóre z tych dzieci, które nie mogły brać udziału w zabawach związanych z Halloween, bo rodzice się nie zgadzali. Oczywiście do takich praktyk nie chciałem nikogo zmuszać (sam za nimi nie przepadam), zależało mi jedynie na próbie pokazania pewnych faktów. 

Zresztą zmuszanie ludzi do wyznawania takich a nie innych wartości nigdy nie kończyło się czymś dobrym. W tej kwestii nie porozumiesz się jednak z ortodoksyjnym katolikiem (a sytuacja wygląda podobnie, gdy dyskutujesz z żarliwym wyznawcą innej religii). Katolicyzm jest najlepszy, bo tylko do nas Bóg wysłał własnego syna, żeby odpokutował na krzyżu za nasze grzechy. Do innych Bóg ani synów, ani córek nie wysłał, więc Słowacki wielkim poetą był. Cóż jednak począć, kiedy mnie to nie zachwyca? 

A mówiąc serio, nie jest to dla mnie żadnym argumentem. Przecież to jest tylko jedna z możliwych interpretacji dokonań Jezusa z Nazaretu. Przeczytałem o nich z ciekawością w książce Jezus, napisanej przez jezuitę Jamesa Martina. Bohater tej książki może nomen omen pasjonować. Przyjmuję fakt, że Chrystus był natchnionym profetą. Jednym z niewielu oświeconych, takich jak Mahomet czy Siddhartha Gautama. Natomiast nie widzę powodu, żeby zabraniać sobie poszukiwań i chociażby czytać o innych wyznaniach i religiach. A przede wszystkim, odrzucam wizję siebie jako wiecznie upadającego grzesznika, naznaczonego peccatum originale. Wybieram wiarę we własne możliwości i poszukiwanie takiej życiowej drogi, na której nie będę ranił ani siebie, ani innych.  

Co jednak zaprowadziło mnie do tego miejsca, jakie konkretne fakty spowodowały odejście od kościoła katolickiego? Pozwolę sobie wymienić w tej kwestii dziesięć wydarzeń z mojego życia, opatrzonych krótkimi komentarzami. 

white and black houses with brown grass with overlooking mountain under white sky
Photo by Kamil Zubrzycki on Pexels.com

Wspomnienie pierwsze. Są lata 80. XX wieku. Mam 7 lat, chodzimy z bratem na katechezę, która odbywa się w przykościelnej salce. Lekcji religii w szkole w tym okresie nie było. Póki sam o sobie nie decyduję, podążam utartym tropem, który wiedzie przez chrzest, niedzielne msze, pierwszą komunię świętą itd. Katechezę prowadzi siostra zakonna. Kiedy oświadczamy z bratem, że jedno z naszych rodziców deklaruje się jako niewierzące, zapada cisza. Zakonnica i inne dzieci patrzą na nas tak, jakbyśmy popełnili świętokradztwo. Ale prawdziwa rewelacja następuje później. Siostra katechetka opowiada nam historię pewnego pana, który naprawiał motor w niedzielę, a następnie zginął w wypadku motoryzacyjnym. Z tej przypowieści płynie prosty wniosek: nie pracuj w niedzielę, bo umrzesz. Zszokowani, dzielimy się nową wiedzą w domu. Mimo zapewnień rodziców, że wygląda to zupełnie inaczej, niż przedstawiła to nasza nauczycielka religii, przez kolejne lata zamartwiam się za każdym razem, kiedy robię coś w niedzielę. Czy wolno sprzątnąć pokój? Spotkać się z kolegą? Albo pojeździć na rowerze? Boję się tego Boga, który wszędzie mnie widzi, wszystko o mnie wie i tylko czeka, żeby surowo mnie ukarać. 

Wspomnienie drugie. Szkoła podstawowa. Niedaleko naszego domu budują nowy kościół. Jesteśmy rozczarowani, że wycinają fragment naszego lasu. Myślę o tym, że chciałbym protestować, ale czuję się bezsilny. Kościół powstaje i od początku swoją zewnętrzną bryłą przypomina mi basen. Proboszcz jest prostym gościem, który zna się na budowlance. Kiedy podaje hostię, palce śmierdzą mu papierosami. 

Wspomnienie trzecie. Powoli kończę szkołę podstawową. Mamy już lekcje religii w szkole. Uczy nas katecheta, pan z wąsami, noszący sweter w odcieniach beżu i brązu. Jest nasz ponad trzydziestka, z tych zajęć jest zwolniona tylko jedna osoba z naszej klasy. Moi koledzy z ostatnich ławek przechodzą samych siebie, wygłupiają się i hałasują. Panu katechecie w końcu puszczają nerwy i rzuca w jednego z kolegów kluczami do sali. Młodociany rozrabiaka robi sprawny unik przed pociskiem, ale sprawa i tak trafia do naszej wychowawczyni. W kolejnym roku uczy nas ktoś inny. Lekcje religii miało z nami kilka osób, ale zawsze były one nudne i oderwane od rzeczywistości. 

Wspomnienie czwarte. Lata licealne. Chyba w wyniku specjalnej polityki, co roku mamy innego księdza od religii. Z pierwszej klasy pamiętam uczenie się na pamięć Ojcze nasz po łacinie. Do dzisiaj imponuję tą wiedzą niektórym znajomym, chociaż moja pamięć urywa się przed i odpuść nam nasze winy.

Nie pamiętam księdza katechety z drugiej klasy, za to wryły mi się w pamięć ówczesne rekolekcje. Jak zwykle z tego tytułu przyjechał do nas ksiądz rekolekcjonista z innej parafii. I jak zazwyczaj nie urwaliśmy się z tych spotkań, bo części z naszej grupy przyjaciół zależało na obecności na tych dość nudnych i przewidywalnych spotkaniach. Na dodatek daliśmy się z kolegą wciągnąć w śpiewanie w chórku. Po drugim dniu tej ewangelizacji podszedł do nas dwóch rekolekcjonista i enigmatycznie zaproponował udział w obozie survivalowym. Dał nam dokumenty do wypełnienia i poprosił, żebyśmy się zastanowili. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy poza standardowymi kwestiami, na sfatygowanych kserokopiach odkryliśmy również pytania o to, czy uważamy się za odważnych, jak często się masturbujemy, ile wynosi długość naszego członka we wzwodzie oraz co bylibyśmy w stanie zrobić, gdyby nastąpiła nieprzewidziana sytuacja. Kiedy następnego dnia, skonsternowani, zapytaliśmy księdza survivalowca o naturę tych pytań, odpowiedział zakłopotany, że te formularze układali dla niego studenci i może trochę przesadzili. A ponieważ byliśmy nastolatkami i mieliśmy swoje sprawy, postanowiliśmy całą sprawę zignorować. Jednak to zdarzenie wróciło do nas, kiedy opublikowano kilka lat temu filmy o przypadkach pedofilii w polskim kościele. I chociaż nie rozmawiamy często, próbowaliśmy z kolegą z lat licealnych przypomnieć sobie tamto zdarzenie. Naszych dawnych koleżanek ta sprawa nie zainteresowała i zbyły ją zdawkową informacją, że nie pamiętają żadnych faktów z tego okresu. A nas z przyjacielem trochę martwi, czy ten rekolekcjonista dalej nie jeździ po Polsce i próbuje mierzyć chłopcom penisy. 

 W trzeciej klasie mieliśmy księdza, który zabierał nas na przyszkolny trawnik i prowadził z nami dyskusje filozoficzno-moralne. Lubiłem te zajęcia i były one dla mnie niespotkaną wcześniej jakością w zetknięciu z osobą noszącą habit. 

W klasie czwartej, jak nakazywał zwyczaj naszej szkoły, mieliśmy zajęcia z proboszczem pobliskiej parafii, który ze względu na swoją posturę był nazywany przez uczniów Pasibrzuchem. Ksiądz ów bardzo lubił rozmawiać z chłopcami, a poszczególne wątki wymian światopoglądowym kwitował powłóczystym spojrzeniem, mlaśnięciem i złożeniem ust w dzióbek. 

Wspomnienie piąte. Jestem na studiach. Spokrewniona ze mną osoba mówi mi, że w pewnej katolickiej szkole szukają nauczyciela języka francuskiego. Profil tej placówki mi nie odpowiadał, ale jeszcze wtedy myślałem, że jak jest praca to trzeba brać i nie wybrzydzać.  Rozpoczynam prowadzenie zajęć dwa razy w tygodniu. Na korytarzu szkoły spotykam czasami księdza, z którym staram się zachować poprawne, ale nie uległe kontakty. Któregoś dnia ów duchowny pyta mnie, czy może skorzystać z faktu, że jadę samochodem do centrum Warszawy i zabrać się ze mną. Trudno jest mi w tej sytuacji odmówić, więc na kilkanaście minut jestem skazany na rozmowę z człowiekiem, który od początku znajomości wydawał mi się dwulicowy. Z pasażerskiego fotela ksiądz przechodzi szybko do rzeczy. Pyta się mnie czy mam dziewczynę. Czuję już, co się święci, ale odpowiadam, że tak. Pada kolejne pytanie: – a jak tam u was z tymi sprawami? Zza kierownicy widzę błysk w oku mężczyzny. Postanawiam jednak nie ulegać rzekomemu autorytetowi faceta w sutannie i pytam: – a dlaczego ksiądz pyta od razu o to, jakby to było najważniejsze? Facet jest zbity z tropu, zaczyna się tłumaczyć, że oczywiście to nie jest najważniejsze, że przecież w dekalogu to jest dopiero na szóstym miejscu. Dalsza rozmowa się nie klei. Ksiądz wysiada z samochodu i już nigdy nie prosi mnie o podwózkę. 

hitchhiking astronaut
Photo by T Leish on Pexels.com

Wspomnienie szóste. Jestem dorosły. Chodzę na nauki przedmałżeńskie. Nie planowałem brać ślubu kościelnego, ale przygotowuję się do niego, bo zależy na nim mojej żonie. Powiedziałem sobie, że dla niej mogę to zrobić. Chodzę na cykl wieczornych wykładów w jednej z wolskich parafii. Proboszcz wydaje się człowiekiem nieco znudzonym, ale rzeczowym. Jego zajęcia są nawet ciekawe i nienacechowane agresją. Niestety jedne zajęcia prowadzi inny ksiądz, który w trakcie swojego nienawistnego monologu na temat dewiacji w dzisiejszym świecie stwierdza, że homoseksualizm jest chorobą. Stwierdzam w duchu, że nie będę udawał, że nie wkurza mnie to, że ktoś publicznie i z premedytacją kłamie. Albo żyje w chorym wyparciu, niczym płaskoziemca. Wstaję i jako jedyny wychodzę z sali. Ksiądz nie przerywa wypowiedzi, ale widzę na jego twarzy drwiący uśmieszek. Mimo tego incydentu, cenne nauki przedmałżeńskie są mi zaliczone. 

Wspomnienie siódme. Ponieważ zdecydowałem się na ślub kościelny, próbuję wypełniać nauki kościoła i dzień święty święcić. Słyszałem, że trzeba czasami poszukać swojej parafii, znaleźć taką, która nam odpowiada. Swoją drogą, to ciekawe, że trzeba tak długo szukać, żeby znaleźć niegłupiego księdza. Kiedyś chodziłem na msze dla młodzieży do księży Pallotynów w Otwocku. Księża mówili żarliwe i uduchowione kazania, moi znajomi z harcerstwa grali na gitarze, dziewczyny służyły do mszy. Było trochę oazowo, ale przynajmniej bezpiecznie. W Warszawie zaczynamy niedzielne rajdy po bliższych i dalszych parafiach. Trafiamy na Bielany. Ksiądz w kazaniu stwierdza, że kobiety ze Strajku Kobiet nienawidzą dzieci i chcą je mordować. Z przyduszonym w ustach przekleństwem wstaję, wraz ze mną moja żona i jedna młoda kobieta. Przed kościołem wymieniamy kilka zdań. My, poirytowani, kierujemy się do domu. Kobieta postanawia wrócić do kościoła po kazaniu. 

Wspomnienie ósme. Przez kilka lat jeździmy we dwoje na Europejskie Spotkania Młodych Taizé. Podoba nam się ekumeniczny duch tych zjazdów, poznajemy dużo ludzi z całego świata. Poza tym co roku spotkanie odbywa się w innym europejskim mieście, jest też okazją do niekonsumpcyjnego spędzenia sylwestrowego wieczoru. Jednak już za pierwszym razem słyszymy od polskiego księdza w autokarze, że idea ekumenicznych spotkań jest jak najbardziej wzniosła, ale żebyśmy nie zapominali, że tacy na przykład protestanci oderwali się od kościoła. Więc nie należy się duchowi ekumenizmu za bardzo poddawać. Czyli, niczym w Misiu Barei, chodzi o to, żeby plusy nie przesłoniły nam minusów. W związku z tym faktem, poza kilkoma wyjątkami, staramy się omijać grupę polską i spędzać czas z nowopoznanymi ludźmi z innych krajów. 

Wspomnienie dziewiąte. Od kilku lat nie chodzę już do kościoła, chociaż zdarzają się wyjątki, w postaci ślubów, pogrzebów, pierwszych komunii świętych itp. Za którymś razem, w porywie serca, postanawiam jeszcze raz pójść do spowiedzi. Decyduję, że żarliwie i szczerze wyznam swoje wątpliwości i może coś we mnie drgnie. Przecież ja też mam prawo do duchowości w kościele w którym zostałem wychowany. Bez namysłu udaję się do konfesjonału i zaczynam wypowiedź właściwą formułką. A potem przyznaję, że przychodzę do spowiedzi dość spontanicznie. W tej chwili ksiądz, poirytowanym głosem, przerywa mi i wyraża oburzenie faktem, że nie zrobiłem rachunku sumienia. Zderzenie moich emocji z emocjami tego człowieka za kratką jest dla mnie tak potężne, że na chwilę zapada milczenie. Po chwili jednak przychodzi do mnie złość. Podnoszę lekko głos i mówię, że nie takiej reakcji się spodziewałem, że przychodzę w dobrej wierze i że nie życzę sobie krzyczenia na mnie. Ksiądz nie odpuszcza i dalej mnie ofukuje. Przed wyjściem z konfesjonału mówię spowiednikowi, że przez takich ludzi jak on jest coraz mniej ludzi w kościele. Mężczyzna krzyczy coś za mną, wychylając się z kiosku, ale już go nie słyszę. 

Wspomnienie dziesiąte. Pracujemy we francuskim stowarzyszeniu, które ma swoje korzenie w kościele katolickim, aczkolwiek jego członkami są bardzo często ateiści oraz osoby innych wyznań. Pewnego dnia poznajemy sympatycznego Francuza koło pięćdziesiątki. Okazuje się, że przez trzy tygodnie będzie prowadził dla nas cotygodniowe zajęcia o historii i sposobie działania naszej ówczesnej organizacji. Jeszcze przed pierwszym spotkaniem dowiadujemy się, że ów mężczyzna jest księdzem. Przez trzy miesiące spotykamy się raz w tygodniu przez kilka godzin i rozmawiamy, ale nie tylko o naszej fundacji, ale też o zawodzie naszego rozmówcy. Z czasem pozwalamy sobie pytać o takie rzeczy jak nadużycia seksualne w kościele czy celibat. Dowiadujemy się, że w 2021 roku we Francji opublikowano druzgoczący raport obejmujący okres po II wojnie światowej, który mówi o ponad 200 tysiącach przypadków nadużyć seksualnych w tamtejszym kościele (w Polsce kościół przyznał się do niecałych czterystu). Nasz współpracownik opowiada nam też o badaniach z których wynika, że za celibatem często kryją się przyszli przestępcy seksualni, bo sutanna daje iluzję aseksualności, tworzy bezpieczną strefę do nadużyć. Z powyższego powodu z jego rocznika w seminarium odpadała jedna trzecia kandydatów. Spytany wprost o trudy celibatu, nasz wykładowca odpowiedział, że po prostu niewiele osób ma do niego powołanie. To ostatnie, mówiąc szczerze, mnie nie przekonuje. Wydaje mi się, że nie da się tak silnego popędu po prostu zmieść pod dywan, ale zdaję sobie sprawę, że być może nie jestem w stanie tego zrozumieć. 

Po kilku miesiącach oczekiwania na wizę, nasz znajomy ksiądz robotnik[1]udaje się na trudną misję do Azji. Przed jego odlotem, chcąc sprawić mu przyjemność, poszliśmy całą rodziną na jedną z mszy, które odprawiał w małej ekumenicznej kapliczce. Poza nami na mszy była jedna osoba. Ksiądz poprosił mnie o przeczytanie w trakcie mszy fragmentu z Biblii. Nigdy tego nie robiłem, ale byłem zadowolony, że zaproponowano mi tę rolę. Msza była krótka i prosta. Pomyślałem, że wśród nas mógł być wtedy Bóg albo coś innego, dobrego. 

orange palace near trees
Photo by Francesco Ungaro on Pexels.com

Próbując podsumować ten tekst, robię prosty rachunek. Na piętnaście wspomnianych przeze mnie osób związanych z kościołem, pięć zrobiło na mnie dobre wrażenie, a dziesięć złe. Oczywiście nie są to wszystkie moje wspomnienia związane z kościołem, ale ich statystyczna próba. W każdym razie, z powyższego rachunku wynika, że dwie trzecie ze związanych z katolicką instytucją osób, które stanęły na mojej drodze, zachowało się w sposób głupi, niegodny, lubieżny, przestępczy, chamski albo prymitywny. Nic dziwnego, chciałoby się powiedzieć. Nie wiem, czy jest na ten temat oficjalna teoria, ale z moich obserwacji wynika, że jedna trzecia ludzi, których spotykam jest mi życzliwa, kolejna równa część jest w miarę obojętna, a ostatnia grupa bywa wprost wroga. Nie inaczej jest prawdopodobnie z księżmi, zakonnicami, katechetami, katechetkami itd. Ale ten fakt oznacza, że reprezentanci kościoła katolickiego nie są w żaden sposób bardziej uduchownieni, natchnieni, lepsi od reszty społeczeństwa. Z jednej strony, wydaje się to oczywiste, to są tylko ludzie. Ale mam wrażenie, że jednak próbuje się nam wmówić, że te osoby mają umożliwiać nam spotkanie z Bogiem czy być pomostem między nami a Stwórcą. Cóż, dla mnie to tylko zwykli ludzie, a popełniane przez nich gafy lub wręcz przestępstwa są bardziej niż zazwyczaj szokujące i budzące gniew, bo popełniają je osoby przekonane o swojej rzekomej wyższości i nadużywające władzy nadanej im przez podobnie wątpliwe autorytety moralne. 

Mówi się często, że polski kościół katolicki potrzebuje oddolnej zmiany, że należy do wyznawców i że osoby świeckie mają prawo i powinny go zmieniać. Mnie szkoda czasu na to walenie głową w mur. A tym bardziej nie mam zamiaru składać siebie lub moich w bliskich w ofierze na ołtarzu tej instytucji. Dlatego właśnie nie chodzę do kościoła. 


[1] Prêtre ouvrier – francuska inicjatywa powstała po drugiej wojnie światowej, która polegała na wysyłaniu księży do pracy w zakładach. W ten sposób mieli poznawać prawdziwe życie swoich parafian i być żywym przykładem zaangażowania kościoła w sprawy najciężej pracujących ludzi. 

O Czym czytam, gdy czytam w toalecie

(Przepraszam pana, panie Murakami)

            W miejscu, gdzie teraz mieszkamy i pracujemy jest taki miły zwyczaj zostawiania niepotrzebnych rzeczy w servez-vous, czyli na stole z którego każdy może wziąć ubranie, zabawkę, przybory kuchenne albo książkę. Ten system działa na tyle dobrze, że kupowanie nowych rzeczy zaczęło mi się wydawać zupełnie bezsensowne. Wystarczy chwilę poczekać i brakująca część garderoby, samochodzik-transformer, gra planszowa lub ciekawa lektura sama się pojawi, wiedziona prawem przyciągania. Oszczędności, które wynikają z tej specyficznej redystrybucji dóbr to jedna sprawa, ale najbardziej cieszy mnie to, że mniej czasu spędzam w sklepach (również tych internetowych, one przecież też zabierają dużo czasu). Istnieje również argument ekologiczny, bo chociaż mój indywidualny wpływ na stan środowiska naturalnego jest skromny, to jego obniżenie ma znaczenie, a już na pewno dla mojego własnego samopoczucia. 

            Analizując tę sytuację zacząłem się naiwnie martwić, że przecież gdyby każdy zaspokajał swoje potrzeby w ten sposób, to, dajmy na to, rynek wydawniczy by upadł i nie mielibyśmy już nowych książek! Jednak, oczywiście, tak się nie stanie, chociażby dlatego że wiele nowych książek kupuje się dla kogoś w prezencie. Niektórzy też, i się temu nie dziwię, lubią obcować ze świeżo wydrukowanym dziełem, być pierwszym, który dotknie śnieżnobiałych stron danego tekstu i poczuje zapach papieru dobrej jakości. Chciałbym jednak uniknąć w tej kwestii przesady, bo przecież ostatecznie książka, jakkolwiek nie uświęcona w kręgach intelektualnych, też jest przedmiotem i może stać się obiektem zachowań czysto konsumpcyjnych. Przypomina mi się tutaj pewna znajoma osoba, która jako koronny argument przemawiający za kupowaniem nowych samochodów podała fakt, że używane auta mają wypierdziane siedzenia. Zacząłem się wtedy zastanawiać, jak to jest z tym u mnie i stwierdziłem, że zdecydowanie wolę pojazdy z drugiej ręki, bo nie chcę martwić się każdą nową ryską na lakierze i przytartym przez kogoś zderzakiem (a tak naprawdę najczęściej ten zderzak przycieram ja sam, o złośliwie ustawiony gdzieś murek albo słupek). Degustibus non disputantum est, ale takie obrzydzenie drugim człowiekiem i wypierdzianymi przez niego siedzeniami nie wydaje mi się myśleniem, które pomaga w życiu. Bo czy nie jest tak, że brzydząc się innych brzydzimy się sami siebie? 

            Wracając jednak do kwestii książek ze wspomnianego servez-vous, ostatnio w moje ręce trafiła pozycja Harukiego Murakamiego, której polski tytuł brzmi „O Czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”. Przy okazji pozwolę sobie ponarzekać na to polskie tłumaczenie dzieła Murakamiego. Jak wyjaśnia sam autor, tytuł jego książki z 2007 roku nawiązuje do zbioru opowiadań Raymonda Carvera pod tytułem What We Talk About When We Talk About Love. Wydaje mi się, że zwrot o czym mówię, kiedy mówię o… jest kalką z języka angielskiego i jej brzmienie boli równie mocno, co usłyszane przeze mnie na korporacyjnym korytarzu spotykanie się na codziennej bazie, albo wyciąganie wniosków na koniec dnia.  

Kolaż Doroty Rudnickiej

            Nie jestem zaciekłym wrogiem zapożyczeń w języku polskim, jednak razi mnie gdy fachowcy, a zwłaszcza tłumacze i inni posługujący się słowem specjaliści, nie zwracają uwagi na to, że posługują się nowomową. Ten sposób rozmawiania narodził się zapewne wraz z poszerzaniem się grona ludzi, którzy czytają i oglądają anglojęzyczne pozycje w oryginale i zaczynają komunikować się posługując się dosłownym tłumaczeniem poznanych w ulubionych serialach wyrażeń. I tak ktoś może zrobić ci dzień albo uznać, że coś brzmi jak dobry plan. Muszę się jednak uderzyć w pierś, bo i mnie zdarza się używać języka polgielskiego, czego doświadczyłem tłumacząc anglojęzyczne teksty. 

Natomiast jeśli chodzi o wspomnianą książkę popularnego autora-biegacza, mnie przypadło czytać ją w języku francuskim. Tłumaczka tej wersji językowej zdecydowała się nomen omen odbiec od oryginału i zaproponowała Autoportrait de l’auteur en coureur de fond, co można by przetłumaczyć jako Autoportret pisarza z biegami długodystansowymi w tle. Może moja propozycja polskiego tłumaczenia francuskiego tytułu nie jest najlepsza, ale chodzi mi o to, że chociażj w tej sytuacji zniknęło nawiązanie do Carvera, to przynajmniej nie ma już mowy o mówieniu, kiedy mówię o…

Zanim zacznę w końcu przepraszać Hurakiego Murakamiego, chcę mu podziękować. Jego książka trafiła do mnie akurat wtedy, kiedy jej potrzebowałem i nie szkodzi fakt, że została napisana kilkanaście lat temu. W O czym mówię… japoński pisarz opowiada o swojej drodze do pisarstwa oraz o tym, jak wygląda jego porządek dnia. Poza tym, że zdarza mu się prowadzić wykłady i brać udział w maratonach, Murakami codziennie rano siada do pisania i pracuje na tyle krótko, żeby zostawić sobie apetyt na następny dzień. Później biega, je obiad, robi sobie drzemkę i załatwia codzienne sprawy. Wieczorem odpoczywa w towarzystwie żony, słucha jazzu i czyta. Niewiele jest w tym rozkładzie miejsca na życie towarzyskie, huczne imprezy i artystyczny splendor. Autor Pierwszej osoby liczby pojedynczej tłumaczy to tym, że przez kilka lat prowadził tłoczny bar jazzowy i w związku z tym uważa, że już dał z siebie odpowiednio dużo w kontekście relacji międzyludzkich. Teraz interesuje go wczesne kładzenie się spać, a przede wszystkim regularny trening, przygotowujący go do kolejnych maratonów i triathlonów. 

photo of person running on dirt road
Photo by Orest Sv on Pexels.com

Przyznam, że kończąc omawianą tutaj lekturę poczułem lekkie znużenie. Murakami po raz kolejny startował w maratonie, dajmy na to nowojorskim, jednak mimo solidnych przygotowań nie udawało mu się osiągnąć zaplanowanego wyniku. Za każdym razem budziło to w nim smutek i rozmyślania na temat przemijania i spadającej wraz z wiekiem formy fizycznej. A jednocześnie równolegle zapewniał, że sport, a zwłaszcza bieganie, nie pociąga go ze względu na rywalizację i ustalanie coraz to nowych rekordów. Z drugiej strony, może jest to u pisarza-sportowca ludzkie, szczere? Nawiąznie do tego, że zawsze mamy wobec siebie oczekiwania, planujemy, że coś pójdzie po naszej myśli, a potem napotykamy na trudności i mamy problem z zaakceptowaniem nieidealnego zakończenia danej sytuacji?

Zatem dziękuję powieściopisarzowi z Kraju Kwitnącej Wiśni za tę lekcję konsekwencji, pokory i filozofii zen w praktyce. A przede wszystkim, dziękuję mu za opowieść o tym, jak postanowił napisać pierwszą książkę. Oglądał wtedy mecz baseballowy i, jak to nazwał, doznał objawienia i pomyślał, ze mógłby coś podobnego zrobić. Toute proportion gardé, ja również miałem podobną wizję i dobrze poczułem się z faktem, skąd inąd oczywistym, że na pisarza nikt nas nie namaszcza, po prostu wystarczy usiąść i pisać. Co z tego pisania wyniknie, to już inna kwestia, ale na pewno będę spokojniej żył wiedząc, że spróbowałem. 

A na koniec obiecane przeprosiny. Ostatnio zacząłem czytać systemem pomieszczeniowym, czyli umieszczając różne książki w poszczególnych pomieszczeniach domu. Dzięki temu, zamiast sięgać po telefon lub komputer, czytam kilka stron wydawnictwa i tym sposobem zaczynam już kończyć pierwsze publikacje. Na, za przeproszeniem, toaletę przypadła akurat Autobiographie… . I teraz zadrwię nieco z obsesji Hurakiego Murakamiego, który przywiązał się do biegania i założył sobie, że dopóki nie zdarzy mu się zatrzymać w trakcie biegu i zacząć iść, to w magiczny sposób będzie dalej miał wenę i zapał do pisania kolejnych książek.  Przy okazji przypominam sobie pewnego pana, który na moje zaniepokojonie o jakość sprzedawanych przez niego głośników samochodowych zbył mnie informacją, że samochód nie jest idealnym środowiskiem do słuchania muzyki. Zgadza się, toaleta nie jest idealnym środowiskiem do czytania książek, ale sprawa się komplikuje, gdy zakłada się rodzinę i każda wolna minuta jest na wagę złota. I tak udało mi się coś, czym chciałbym pochwalić się japońskiemu biegaczowi. Chodzi o fakt, że całą jego książkę przeczytałem we wspomnianej królewskiej komnacie. To chyba też pewnego rodzaju osiągnięcie…?

Tęczowy znak nieskończoności albo „dramat udanego dziecka”

Pomimo faktu, że życie jest bardzo trudne dla wielu osób, które cierpią w wyniku wojen, głodu i katastrof naturalnych, pozwalam sobie wykroić małą przestrzeń, w której daję sobie głos i pozwalam na chwilę stanąć w centrum uwagi. 

Wydaje mi się, że w tej „pomocowej” rzeczywistości, w której zawodowo znalazłem się w tym roku, dużo jest chęci wyciągnięcia ręki do innych, ale równie dużo jest zamiatania swoich problemów pod dywan, które to zamiatanie powoduje, że cierpimy my, nasze rodziny i nasze otoczenie. 

Zabrzmi to banalnie: jak można pomagać innym, kiedy nie pomogło się samemu sobie? Okazuje się, że można próbować tak funkcjonować, zwłaszcza gdy zajęcie się swoim życiem i własnymi trudnościami wydaje się za trudne, a nieopodal mamy misję ratowania świata, który, jak tłumaczy się nam od narodzin, jest przecież ważniejszy niż my. 

Przejdźmy dalej. Na pewno znacie ten moment z końca filmów, kiedy ich główny bohater, odbywszy trudną drogę, w końcu osiągnął w swoim życiu nowy ważny etap. Tej kinematograficznej chwili towarzyszy zazwyczaj doniosła muzyka, piękne obrazy, wspaniałe oświetlenie. Kamera skupia się na protagoniście, który swoją postawą, zachowaniem i wyrazem twarzy pokazuje, jak długą i skomplikowaną odbył podróż, zanim znalazł się w danym punkcie, może niewymarzonym, ale dużo bliższym ideałowi miejscu. 

Tak właśnie poczułem się wczoraj, kiedy po raz kolejny w moim życiu, ktoś nie był zadowolony z „wyników mojej pracy”. Dotychczas miałem utarty zwyczaj szukać winy w sobie. To prawda, że inni pracują szybciej, że czegoś nie skończyłem w określonym terminie, że nie przynoszę pracy do domu, żeby tylko wszystko skończyć o wyznaczonym przez kogoś czasie. 

Jednak, od grudnia zeszłego roku, dysponuję nową wiedzą o sobie. Wiedzą, która pozwala mi spojrzeć na całe moje życie inaczej, przewinąć je jak film i zobaczyć je od nowa w innym świetle. Wiedza ta pozwala mi również stanowczo zaoponować sytuacjom, w którym jestem stawiany w roli tego, który jest „nie dość dobry”. 

„Nie dość dobry” byłem odkąd pamiętam. I wiem, że jest to rzeczywistość, która, niestety, jest udziałem wielu osób. Pozwolę sobie jednak jeszcze raz skierować światło reflektora na mnie samego, ponieważ mam ambicję przy tej okazji powiedzieć coś, co może będzie ważne dla innych. 

Cofam więc czas do odległej epoki, lat 80. XX wieku. W szkole podstawowej uzyskałem popularną wtedy łatkę ucznia o „braku uzdolnień do przedmiotów ścisłych”. Czy uzdolnień nie miałem ja, czy ktoś inny, to już inna dyskusja. Natomiast na tym poziomie edukacji udało mi się jeszcze wybrnąć z sytuacji dzięki ogólnej elokwencji, bo na jakąkolwiek profesjonalną psychologiczną pomoc w tamtym okresie nie mogłem liczyć. Większa świadomość w tym temacie zawitała do Polski dopiero później, a i teraz na pewno nie jest z tym idealnie, zresztą jak na całym świecie. 

Coś, co postrzegałem jako początek kłopotów, a co tak naprawdę było efektem lat zaniedbań i porażką mojego otoczenia, nastąpiło w liceum. Wtedy wydarzyło się to, co jeszcze wciąż jest dla mnie wstydliwym faktem. Nie zdałem do drugiej klasy liceum i powtarzałem rok w tej samej szkole. 

Rozumiem, że wiele osób na świecie ma poważniejsze problemy z edukacją, chociażby takie, że szkoły w ogóle nie ma, albo że nie mają do niej dostępu. Przypominam jednak, że opowiadam o sobie w odniesieniu do siebie, czyli do moich ówczesnych uczuć. A czułem się jak wyrzutek, zacofany intelektualnie i nieważny dla szkolnego otoczenia. Przez cały pierwszy rok mojej edukacji w szkole średniej spokojnie obserwowano moje tonięcie, którego ostatnim aktem był fakt, że miałem zdawać dwa egzaminy komisyjne – z matematyki i chemii – ale drogi profesor od fizyki również wstawił mi jedynkę, chociaż powiedział mi wcześniej, że tego nie zrobi. Tym samym zostałem oficjalnie udupiony. 

Powaga tej sytuacji dotarła do mnie dopiero ostatnio. Co prawda otrzymywałem zapewnienie, że nic się nie stało, że „uczeń bez jedynki to jak żołnierz bez karabinu”, że każdemu może się zdarzyć, że sobie powtórzę pierwszą klasę, że poszedłem rok wcześniej do szkoły, więc wszystko się wyrówna. Choć oczywiście lepsze to, niż wysłuchiwanie obelg, to te pocieszenia nie koiły moich nerwów. Czułem, że coś się rozjechało, ale sprawa ma być uklepana. 

Później jeszcze w trzeciej klasie liceum zdawałem egzamin komisyjny, tym razem z języka polskiego, który to przedmiot lubiłem, ale pani profesor nie lubiła mojej postawy na lekcji, więc uznała, że trzeba mi pokazać moje miejsce. Liceum ukończyłem z ogólnym wynikiem dostatecznym i bez spektakularnych gestów w typie Agnieszki Chylińskiej, choć miałem swoje małe przyjemności. Jak w dniu, w którym puściliśmy w szkolnym radiowęźle wystrzałowy monolog Samuela L. Jacksona z filmu Pulp Fiction – z dedykacją dla pani matematyczki. Tej samej, która skwitowała stawiane nam na koniec roku jedynki: pozamykali te zawodówki i pcha się to wszystko do liceum. Swoją drogą, dowiedziałem się wiele lat później, że szanowną panią w końcu ktoś nagrał telefonem w podobnej sytuacji i biedaczka straciła posadę, pewno niewiele czasu przed emeryturą. Nie jest mi przykro. 

Było lato i chyba wszyscy byli na dworze, bo z radiowęzła wyrzucili nas dopiero po tym, jak panie sprzątające doniosły na nas do dyrekcji i znaleziono w szafie butelki po alkoholu. Po czasie zastanawia mnie to, że jedyną reakcją na to, że nastolatkowie odurzają się na terenie szkoły jest wezwanie ich na dywanik, opieprzenie i odebranie im jednej z niewielu rzeczy, które ich w tej szkole trzymały. Wspaniała prewencja. 

Jako że całą energię włożyłem w zdanie matury, kompletnie nie zaplanowałem dalszej przyszłości. W związku z tym, w obawie przed obowiązującą jeszcze wtedy służbą wojskową, naukę kontynuowałem w państwowym studium zawodowym, na kierunku technik ekonomista. Ekonomistą nie zostałem i nie mogłem zostać, bo to nie leży w zakresie moich zainteresowań i umiejętności, ale czas w tej szkole w sumie nie był stracony. Nauczyłem się obsługi komputera, pisać bezwzrokowo na klawiaturze, na zajęciach wychowania fizycznego zacząłem pływać. Lektoraty angielskiego też były na dobrym poziomie. Niemniej, po dwóch latach znalazłem się w punkcie wyjścia. 

Moja dalsza odyseja edukacyjna to przerwane studia z pedagogiki, dziewięcioletnie studia licencjackie oraz praca magisterska, którą prawdopodobnie skończę w tym roku. Po drodze jeszcze ukończyłem dwuletnią szkołę masażu, a teraz mam 42 lata i w sumie cieszę się, że się nie poddałem i że sam sobie udowodniłem, że mam intelektualne narzędzia niezbędne do tego, żeby ukończyć studia wyższe, mimo że trafiłem na wiele przeszkód i na wiele osób, które widziały mnie tam, gdzie pani matematyczka z liceum. 

I nie chodzi mi o to, że szkoła zawodowa to hańba. W sumie ukończyłem dwie szkoły zawodowe i uważam, że to bardzo wartościowa rzecz, bo daje konkretne umiejętności. Mam na myśli to, że w życiu spotykamy ludzi, którzy próbują wmówić nam, że coś robimy źle, że do czegoś się „nie nadajemy”, albo że coś z nami jest nie w porządku. 

Tym samym przechodzę do mojej ogólnej sytuacji zawodowej. Jak można się domyślać, działo się tam trochę tak, jak to się odbywało w miejscach, gdzie się uczyłem. Zatem wiele miejsc pracy, krótkie umowy, różne profesje, od kelnera, przez agenta call center po lektora języków obcych. Nigdzie nie zagrzałem miejsca, naliczyłem kilkadziesiąt zawodów, które wykonywałem, oraz podobną liczbę stanowisk pracy. 

Tak, wiem że żyjemy w świecie, w którym często zmienia się pracę, nierzadko trzeba się przekwalifikowywać oraz dostosowywać do „dynamicznie zmieniającej się sytuacji”. Ale to nie do końca mój przypadek, ponieważ najczęściej zmieniałem pracę dlatego, że atmosfera danego miejsca była dla mnie trudna do zniesienia. Wielozadaniowość, presja czasu, presja wyników, praca w grupie… Zastanawiałem się, o co ze mną chodzi. Zewsząd słyszałem sugestie, że takie czasy, że trzeba mieć twardą skórę, nie trzeba się przejmować, że jakoś to będzie, osiem godzin i po sprawie, weekendy wolne, wakacje są, w pracy zawsze jest stres itp. Ja jednak nie dawałem rady. 

Trafiłem na terapię grupową. Dostałem trochę wiedzy o sobie, o istnieniu emocji, potrzeb, o ich regulacji. Wydawało mi się, że już sporo o sobie wiem. Udało mi się stworzyć dobry związek, założyć rodzinę. A jednak ciągle coś mocno kulało, relacje z ludźmi bolały, zdarzało mi się dużo nieporozumień i wieczornego ich rozpamiętywania. Życie rodzinne, jakkolwiek by nie dawało ogromnego zadowolenia i wzruszenia, też było źródłem dużych napięć. 

Jakiś czas temu koleżanka powiedziała mi o wysokiej wrażliwości. Zacząłem czytać na ten temat i myślałem, że znalazłem odpowiedź. Mogłem utożsamiać się z tą grupą ludzi i było mi trochę lżej. Że nie jestem w tym sam i że „wszystko jest ze mną ok”, po prostu jestem bardziej wrażliwy, co nie oznacza, że słaby. Wręcz przeciwnie, kiedy popatrzę na siebie okiem kamery i spojrzę na wszystko, co mimo trudności osiągnąłem, to wydaje mi się, że ten gość na ekranie jest całkiem silny. 

Tymczasem zeszłoroczna przeprowadzka do innego kraju, chociaż nie miała tego na celu, stała się sytuacją graniczną, walką o przetrwanie w nowych warunkach. Nie było tak, że nie mieliśmy na chleb, ale wszystko było trudne: nowe miejsce, nowi ludzie, szkoła, administracja, bank itp. Wszystko w języku, który teoretycznie dobrze znam, ale do znajomej niepewności w kontaktach międzyludzkich dochodziła nowa warstwa możliwych nieporozumień. Zdarzało mi się już żyć poza Polską, ale pierwszy raz czułem na sobie odpowiedzialność za rodzinę. W końcu napięcie stało się nie do wytrzymania, wróciłem po pomoc do mojego dawnego terapeuty. Poza terapią, specjalista od zdrowienia psychicznego zasugerował mi wizytę u psychiatry. 

To było kilka miesięcy temu. Po godzinnej wizycie, lekarz psychiatra postawił mi diagnozę: zaburzenia depresyjne oraz lęki społeczne. Mój świat lekko zachwiał się w posadach. Z jednej strony, miałem nadzieję na polepszenie sytuacji. Z drugiej strony przybiło mnie tak dosłowne nazwanie sprawy. Jednak fakty mówiły za siebie, mogłem sypać trudnymi sytuacjami z mojego życia jak z rękawa, więc nie było sensu zaprzeczać. Zresztą, nie ja pierwszy i nie ja ostatni.  

Jednak psychiatra w trakcie tej wizyty dorzucił coś jeszcze. Niech pan może rozejrzy się za badaniami w spektrum autyzmu. Początkowo to zignorowałem, dwie pierwsze diagnozy w zupełności mi na początek wystarczyły. Jednak na kolejnej wizycie lekarz przypomniał swoje pytanie. Planowaliśmy przyjazd do Polski, zapisałem się na badanie ADOS II w poradni psychologicznej. Na święta dostałem kłopotliwy prezent: zaburzenia w spektrum autyzmu w stopniu umiarkowanym, zwane inaczej zespołem Aspergera. 

Tak, mam swoje lata, ale w pewnym sensie czuję się, jakby moje życie zaczęło się na nowo. Przedwczoraj był też mój dzień. I chociaż idzie to powoli i z oporami, powoli przyjmuję ten fakt to wiadomości. Oczywiście na początku byłem wzburzony, pełen niepewności i zwątpienia. Moje otoczenie chyba też zupełnie nie wiedziało, jak się z tym faktem obejść. Bo sytuacja na tyle mną wstrząsnęła, że nie umiałem zachować tej informacji dla siebie. Dlaczego zresztą miałbym to zrobić? Jeżeli w końcu coś, co sprawiało mi bardzo dużą trudność przez całe życie zostało nazwane, dlaczego nie miałbym ułatwić sobie życia przez podzielenie się tą wiedzą z innymi?

Powoli przewartościowaniu ulegają różne wspomnienia dotyczące mojego życia. Począwszy od dzieciństwa, relacji z rodzicami, rodzeństwem, poprzez rówieśników, po najbliższe mi teraz osoby oraz wszystkich ludzi, których spotykam na swojej drodze. Wiele rzeczy nabiera innego koloru. Pojawia się cała paleta barw, możliwości, perspektyw. Wizja życia w większej zgodzie ze sobą, w większym zrozumieniu relacji z bliskimi i innymi ludźmi. 

Oczywiście nie jest to proste. Mam różne doświadczenia, wykształcenie i umiejętności. Ale mam też swoje ograniczenia, które nie pozwalają mi na swobodne korzystanie z moich silnych stron. Próbuję nauczyć się poruszania w nowej sytuacji, tak żebym w miarę dobrze czuł się ja, oraz ludzie wokół mnie. 

Ogólnie czuję się zmęczony, choć nie odbiegam zapewne od średniej. Staram się dbać o siebie, informować innych o moim punkcie widzenia, w razie potrzeby podkreślać moje osiągnięcia i zalety. Jednak na razie znajduję się w miejscu, które nie było przygotowane na przybycie kogoś, kto ma takie trudności, jak ja. Będę zatem szukał dalej. Zacznie się nowy rozdział mojej podróży. 

Jednakże, szczęśliwy koniec filmu pachnie trochę fałszem. Przecież wiemy, że w życiu nie ma „żył długo i szczęśliwie”. Jest dalsza droga, kolejne upadki i wzloty. Psychiatra powiedział mi, że możemy testować różne leki, aż znajdziemy takie, które pomogą z lękiem i brakiem energii. Jednak nie ma pigułki na nierozumienie innych ludzi i pogubienie w gąszczu własnych emocji. W tym pomóc może terapia, ale to dłuższy proces.  

Czy w życiu piękne są tylko chwile? Kiedyś brzmiało to bardzo pesymistycznie, teraz wydaje się całkiem sympatyczną obietnicą. Niech każdy ma w swoim życiu przynajmniej piękne chwile. 

„Dramat udanego dziecka” to książka, która jest trochę starsza ode mnie, ale chyba nie straciła na aktualności. Opowiada o sytuacji osób, które teoretycznie pochodzą z „normalnych” rodzin, gdzie jest dwoje rodziców, dom, dbałość i dochody finansowe. Jednak pod tą fasadą może kryć się czyjeś cierpienie i myślę że warto zwrócić na to uwagę, zanim w myślach lub głośno nazwiemy kogoś głupim, leniwym albo dziwnym. 

Cieszę się, że teraz też mogę widzieć siebie w tęczowych barwach. Zresztą już wcześniej trochę się tam umieszczałem, w tej wspólnocie ludzi, którzy szukają swojego miejsca i akceptacji w społeczeństwie. To zapewne trochę inne bajki, ale główny wątek jest chyba zbieżny. Wspólne życie na planecie Ziemia. Obyśmy, rozumiejąc i pomagając samym sobie, chętniej pomagali i rozumieli innych.

I jeszcze jedno. Jeśli masz jakieś trudności, problemy, coś Ci ciąży, namawiam Cię na wizytę u terapeuty, psychiatry. Warto za to zapłacić dobre pieniądze, bo tu chodzi o Twoje życie. Im szybciej się za to zabierzesz, tym szybciej poczujesz poprawę. Rozmowa z kimś bliskim też może pomóc, ale bliscy nie zawsze mają do nas dystans i mogą nie być obiektywni. 

Dziękuję Ci, że przeczytałeś ten tekst. Dziękuję również wszystkim, którzy mnie wspierają, a zwłaszcza Dorocie Rudnickiej i Janowi Olszewskiemu <3

SŁOWO – RUCH – RELACJA

Warsztaty Ekspresji Ruchowej (w oparciu o wzorce ruchowe japońskich sztuk walki)

Słyszeliście kiedyś o inteligencji ruchowej, zwaną inaczej kinestetyczną?

Trafiłem na ten termin czytając książkę „Superskuteczne strategie opanowania języków obcych” Ewy Zaremby. Autorka powyższej pozycji powołuje się na profesora Gardnera i jego teorię inteligencji wielorakiej. 

Według Gardnera nasza inteligencja jest podzielona na kilka rodzajów (m. in. inteligencja językowa, muzyczna czy społeczna) i dobrze jest, jeśli dbamy o rozwój każdego z nich, jeżeli chcemy rozwijać się harmonijnie i skutecznie uczyć nowych rzeczy.

Kiedy zobaczyłem termin „inteligencja ruchowa”, dosłownie podskoczyłem na krześle! To wyrażenie oddaje dokładnie to, co zawsze miałem na myśli mówiąc, że interesuje mnie wyrażanie siebie poprzez praktykowanie japońskich sztuk walki. 

Jednak po ponad dwudziestu latach treningu coraz mocniej zaczął doskwierać mi pewien aspekt, mniej lub bardziej obecnej w sztukach walki. Chodzi mi o „współpracę negatywną”, czyli kumite, walkę, sparring. 

Od dłuższego czasu zadawałem sobie pytanie: czy dałoby się zamienić tę współpracę negatywną na pozytywną? Wszakże wiele klubów sztuk walki zaprasza na treningi mówiąc, że u nich atmosfera jest rodzinna i że każdy, niezależnie od wieku i poziomu sprawności ruchowej, odnajdzie się w ich gronie.

Jednak ja chciałbym pójść jeszcze dalej i stąd propozycja mych warsztatów. 

Otóż w środowisku karate mówi się, że jego techniki (kichon) są słowami, formy (kata) są zdaniami, a kumite (walka) – rozmową. 

Chciałbym – razem z Wami – przekonać się, co możemy osiągnąć, gdy tę „rozmowę” przeprowadzimy inaczej. Gdy ruchy obecne w karate i innych sztukach walki wykorzystamy do tego, żeby przekonać się, co rodzi się w nas samych i w kontakcie z drugim człowiekiem, jeżeli spotkanie nie wiąże się z bólem zadanym przez dany cios, kopnięcie czy obalenie na ziemię. 

Co się stanie, jeżeli kontakt ten będzie empatyczny, uważny? Jeżeli będziemy obserwować nas samych i naszą interakcję z innymi i badać rodzące się uczucia?

Powiecie mi może, że próbuję połączyć ogień i wodę. Sztuki walki i empatię. Gwałtowność i uważność. 

Może tak, bo rzeczywiście chciałbym spróbować czegoś nowego. Przełożyć język, który znam, na inny rodzaj relacji. Ale już widzę komentarze niektórych z Was: o, będą siedzieli, patrzyli sobie głęboko w oczy, głaskali po głowie i jeszcze nazwą to nową sztuką walki!

Otóż nie. Po pierwsze, to co proponuję nie jest warsztatem poświęconym sztukom walki. A jedynie użyciem ich technik do pracy nas sobą i relacją z drugim człowiekiem. Po drugie, chciałbym, żeby każdy, kto weźmie udział w tych warsztatach, wniósł do nich swą energię, doświadczenia i, przede wszystkim, autentyczność. 

Czyli jeżeli pojawi się w nas złość, to i ją będzie można wyrazić, ale w sposób bardziej przenośny, nie godzący w innych. Podobnie z radością, smutkiem, bezradnością i innymi uczuciami. Pod tym względem będzie w tym warsztacie trochę dramy, teatralności, terapii zajęciowej.  

No dobrze, ale jak w ogóle ma to wyglądać, te dwie godziny?

Zaczniemy od krótkiej rozmowy, paru słów o sobie, omówienia oczekiwań, które mamy odnośnie wspólnej pracy. 

Potem rozgrzejemy się wykorzystując trening medyczny, czyli bezpieczne techniki wzmacniające mięśnie posturalne naszego ciała. 

Następnie będziemy pracować w powtarzającym się rytmie: pracy nad opanowaniem danej techniki, a potem zastosowaniem jej w relacji z drugą osobą. Będzie w tym dużo czucia przestrzeni, odległości i kontaktu ze sobą i drugą osobą. 

Popracujemy również bardziej dynamicznie, nad siłą eksplozywną, czyli szybkim ruchem opartym ma pracy mięśni głębokich.

W tak zwanym międzyczasie będziemy również wykonywać ćwiczenia oddechowe i relaksacyjne, zainspirowane między innymi jogą oraz masażem. 

Na koniec będę chciał, żebyśmy spróbowali trochę improwizacji, czyli zastosowania poznanych wcześniej technik w mniej przewidywalnych sytuacjach. 

Od początku do końca naszemu ruchowi będzie towarzyszyła muzyka.

Spotkanie zakończymy relaksacją i rozmową o tym, czego doświadczyliśmy. 

Jeżeli powyższy opis Cię zainspirował, czujesz, że program warsztatów Cię ciekawi, napisz do mnie wiadomość. Podam Ci numer konta i poproszę o wpłatę 50 złotych. Będzie to dla mnie sygnał, że jesteś zdecydowany/a na udział w warsztatach i że mogę rezerwować mój czas i odpowiedniej wielkości salę. 

W skrócie: 

Co? Warsztaty Ekspresji Ruchowej, opartej na japońskich sztukach walki

Dla kogo? Dla każdego, komu sprawność fizyczna pozwala na udział w sportowych zajęciach rekreacyjnych

Kiedy? 7. listopada (niedziela), w godzinach 16.00 – 18.00

(termin ten wynika z chęci pogodzenia życia rodzinnego, zawodowego i „warsztatowego”)

Gdzie? Na warszawskich Bielanach. Dokładny adres będę mógł podać po zebraniu zapisów, gdy będę już wiedział, jakiej wielkości sala jest nam potrzebna. Zakładam, że spotkamy się w dość kameralnym gronie.

Co będzie potrzebne? Luźny strój do ćwiczeń oraz woda. 

Ile wynosi wkład finansowy? 50 złotych

(wynagrodzenie finansowe nie jest głównym motorem powyższych działań. Tym warsztatem chcę przede wszystkim rozwijać własne zainteresowania i czerpać przyjemność z twórczej pracy z innymi ludźmi. Jednak wiem, że zarówno nauczyciel potrzebuje wynagrodzenia, żeby odczuć pełną satysfakcję z odbytej lekcji, jak i uczeń w pełni tę lekcję doceni, jeżeli zainwestuje w nią własne środki. Poza tym pozostaje jeszcze prosty obowiązek zapłaty za wynajem sali)

O mnie: jestem nauczycielem języków obcych, instruktorem karate, medycznym trenerem personalnym oraz terapeutą manualnym (masażystą). Od kilkunastu lat z pasją zajmuję się pracą z ludźmi, zarówno w sali lekcyjnej, jak i na sportowej macie czy przy stole do masażu. Warsztaty, które Wam proponuję, wynikają z mej praktyki, doświadczeń i przemyśleń, jakie zbieram już od ponad dwudziestu lat pracy i łączą me zainteresowania zarówno słowem, jak i ruchem. 

Bliski jest mi również nurt Porozumienia Bez Przemocy oraz rozmowy w duchu terapeutycznym. Ostatnio zacząłem również szkolić się w Life Coachingu.

Zapraszam Cię na moje warsztaty, jeżeli czujesz w sobie ciekawość swych uczuć, chciałbyś/chciałabyś dowiedzieć się czegoś nowego o sobie i o relacjach z innymi ludźmi, a przede wszystkim popracować z własnym ciałem i nad inteligencją ruchową!

PS. Ze względu na sezon zwiększonej ilości zachorowań na tle wirusowym, zrezygnuj proszę z udziału w mych warsztatach, jeżeli podejrzewasz, że mógłbyś/mogłabyś zarazić innych. W przypadku choroby i innych ważnych zdarzeń losowych będę oczywiście zwracał Wam środki na konto. 

Jeżeli znajdzie się grupa osób zainteresowanych działaniem w powyższej formule, będę chciał, aby warsztaty odbywały się regularnie, mniej więcej co dwa tygodnie. 

Kup pan coaching, czyli uśmierzanie bólu metodą MLM (albo jak nie dać się złowić na niusleter, ibuk, łebinar i kursoszkolenia)

Potrzebuję Waszej opinii. Bo nie wiem, czy jestem naiwny i niedzisiejszy, czy też coś w tym, o czym zaraz Wam opowiem, nieco brzydko pachnie. Może nie tak wprost brzydko, ale tak, jakby ktoś psiknął odświeżaczem do powietrza, a w tle została nutka zgoła innej kompozycji zapachowej. 

Zacznę od początku. Przedwczoraj przy innej okazji zachwycałem się tutaj kołczingiem i pisałem o tym, że biorę udział w małym szkoleniu. Zacząłem też czytać książki o rozwijaniu swej „marki osobistej” – bo chciałem dowiedzieć się więcej o docieraniu do ludzi z propozycją zajęć. 

Oczywiście jak tylko zacząłem szperać w Internecie, zaczęły pojawiać mi się w różnych miejscach jakieś oferty szkoleń, łebinarów i niusleterów. Wiemy, jak to jest: istnieją algorytmy reklamowe, a jak zostawiasz gdzieś maila – przyjdzie niusleter, obejrzysz ofertę szkolenia – gdzieś wyskoczy ci jego reklama. Trochę to upierdliwe, trochę oczywiste, ale raczej wszystko jasne. 

Powoli zacząłem więc przechodzić z etapu „nieświadomej niewiedzy”, do „świadomej niewiedzy” – to mądrość z książki „Superskuteczne Strategie Opanowania Języków Obcych” E. Eldridge. 

Dowiedziałem się więc, że jest sporo wiedzy, o której mam zerowe lub mgliste pojęcie. Jednocześnie, czego dowiedziałem się na wczorajszym łebinarze, jako klient złapałem się na „magnes”. 

Otóż „magnes” działa tak, że ktoś gdzieś oferuje jakąś „darmową merytoryczną treść”. Ta treść jest darmowa tylko w teorii, bo faktycznie płacimy za nią naszymi danymi (email, czasem numer telefonu i jakieś dane osobowe) Poza tym czytamy coś, może skomentujemy, generalnie współtworzymy szum wokół jakiejś osoby czy organizacji, która „dając nam coś CAŁKOWICIE ZA DARMO”, zaczyna już nam sprzedawać coś zupełnie innego. 

Nihil novi sub sole, powiecie mi. Myślałeś, że te ibuki, łebinary, darmowe szkolenia i niusletety są tworzone z dobrego serca? Żeby Ci coś dać? Oczywiście, spodziewam się zawsze, że gdzieś będzie jakieś logo, adres czyjejś strony czy też delikatna zachęta do zapoznania się z ofertą. 

Problem polega na tym, że to „delikatnie” się dla mnie wczoraj dość gwałtownie skończyło. Bo było tak: zacząłem ten darmowy kurs, wcześniej złapawszy się na „magnes” darmowego ibuka. Tym samym wskoczyłem do „aktywatora”, czyli kolejnej fazy czterostopniowego modelu sprzedaży. Ponieważ wspomniany „e-kurs” był albo „darmowy”, albo płatny około stu złotych („wersja VIP”), lub czterystu („wersja Premium”). 

Już w tej chwili poczułem lekkie ukłucie z tyłu głowy. Otóż ktoś napominał to tym, ktoś kto sprzedaje inne usługi niż okołokołczingowe. Byli to specjaliści od masażu i w zamkniętej grupie na portalu społecznościowym sugerowali, że warto jest mieć trzy ceny danego produktu, a „klient” zazwyczaj wybierze tę środkową: bo ta najtańsza wersja jakaś uboga, najdroższa to za duży wydatek, więc biorę to, co pomiędzy. Tym samym mamy prawie pewność, który nasz „produkt” będzie się najlepiej sprzedawał. 

Przy okazji, nagle zdałem sobie sprawę, że to środowisko kołczingowe to już trzecie w mym życiu otoczenie (po masażerskim i personalno-treningowym), gdzie działają te same schematy. Więc pewno jest mnóstwo innych „branży”, gdzie to działa podobnie. Dlatego, jeśli może nie byliście tego sprzedażowego schematu świadomi, ma wypowiedź pomoże Wam coś zobaczyć. Niby to wszystko wiadomo, niby każde dziecko rozumie, a jednak chyba nie wszystko w tym, jako „klienci”, kontrolujemy. 

Wróćmy jednak do mego „e-kursu”. Jest w sumie ciekawy, tekst co prawda napisany nie zawsze poprawnie, sporo błędów stylistycznych, ale nie będziemy się czepiać: jest „za darmo”. 

Jak się zresztą dowiedziałem w trakcie łebinaru, który to łebinar traktował o rozwijania własnej działalności, „produkt” nie musi być dopracowany, zanim nie znajdziecie „klientów”. „Produkt” dopracowujemy dopiero wtedy, gdy ludzie za „produkt” ZAPŁACILI – wszakże deklarowanie „kupna” nie oznacza faktycznego „kupna”. 

Dopiero gdy środki mamy na koncie, zaczynamy „dopracowywać” produkt. Czytaj: na szybce go klecić. Bo przy okazji naszego łebinaru, prowadzący kołcz i kołczerka pochwalili się, że potrafią „postawić stronę” z ofertą szkolenia w trakcie jednej rozmowy telefonicznej. Jakość w rozsądnej cenie, chciałoby się rzec!

Poza tym dowiedzieliśmy się jeszcze, że nie musimy być „nie wiadomo jakim” ekspertem z danej dziedziny. Gospodarz łebinaru wspomniał o teorii trzech książek: czyli że wystarczy przeczytać trzy książki na dany temat, żeby wiedzieć więcej niż 90 % ludzi wokół nas. 

Ale, żarty żartami, my mamy jednak „wiedzę ekspercką” i doświadczenie posiadać. I bez przesady z tym wątpieniem w siebie: wraca cyfra trzy. Bądź trzy kroki przed swym „klientem”, a będziesz mógł „sprzedać” mu naprawdę dużo wiedzy. Wszakże on nie wie nic i potrzebuje takiej „pigułki”. 

Gospodyni łebinaru dodaje w tej chwili: zobaczycie, powiecie „im” parę rzeczy, a potem usłyszycie, że „nieba im uchyliliście”. To ostatnie wypowiedziane sarkastycznym tonem. 

Ukłucie z tyłu mej głowy zaczęło doskwierać mocniej. Czyli, jak dowiedziałem się na „e-kursie”, moje ciało zaczęło „odzwierciedlać”, wysyłać odpowiedź. Trochę też zalała mnie krew, bo poczułem ciepło, zdenerwowanie. 

Jakieś doświadczenie surrealistyczne, może schizofreniczne? Matrix? Bo przecież przed chwilą ktoś z uczestników łebinaru napisał na czacie, że dziękuję za informację o byciu „wystarczająco dobrym espertem”. Że to dla tej osoby wielka ulga. Że nie trzeba być „mistrzem” Czyli gospodarze „uchylili tej osobie nieba”. A to przecież takie banalne i wręcz śmieszne. 

Nauczony doświadczeniem, może nie kołczingowym, ale moim własnym, podążyłem za uczuciami ciała. Chociaż trochę mi niezręcznie, napisałem na czacie pytanie: ale jak to jest, to wy tłumacząc nam, jak „sprzedawać usługi”, jednocześnie, w czasie rzeczywistym, sprzedajecie nam usługę?!

Nie ma w tym nic dziwnego, odpowiada kołczini. Wszystko było jasne od początku, „full disclousure”. A jednak chyba nie, drążę temat, bo nie pamiętam informacji, że w trakcie łebinaru coś będzie mi sprzedawane. Oczywiście, spodziewałem się logo, adresu strony, wspomnienia (subtelnego? Wydoroślej!) „oferty” państwa kołczów. 

Zresztą, tak teraz myślę, użycie języka prawniczego chyba ma w tym przypadku znaczenie: czyli że są jakieś tajemnice, które mogą być ujawniane albo nie?

Kołcz nie traci rezonu: być może nie powiedzieliśmy dość jasno, nie zawarliśmy informacji o sprzedaży w trakcie łebinaru. Dziękuje mi za głos. 

Profesjonalizm. Delikatnie może zbici z tropu, że nie śpiewam w chórze zadowolonych i wdzięcznych, ale cóż, na pewno przeszli niejedno szkolenie z odpowiedniego traktowania „niezadowolonego klienta”. 

Jednak, kiedy na mój ekran wjeżdża slajd o wspomnianym wyżej czterostopniowym modelu sprzedaży, którego to modelu krokiem trzecim jest „produkt główny”, a my po chwili dowiadujemy się, że możemy państwa kołczów „e-kurs” i inne szkolenia kupić właśnie dzisiaj z 15% zniżką, coś we mnie puszcza. Mówię, że czuję się jakby mi się nachalnie sprzedawało garnki.  

Kołcz w końcu sięga po ten argument i mówi, że przecież nie zmusza nikogo do obecności na łebinarze. Jednak ja zostaję do końca, bo chcę zrozumieć jak najlepiej, jak działa ten internetowy proceder sprzedaży wiedzy eksperckiej w formie ibuków, niusleterów, łebinarów i kursoszkoleń. Kołcz jednak znowu wszystko rozumie i po raz kolejny dziękuje za mój głos. 

Dwie godziny minęły, skończył się łebinar, mój mózg jest nieco wyprany. Łączą się różne fakty, wspomnienia, uczucia. Zaraz, jak to się nazywało… MLM? Multi-level marketing? Piramidy finansowe? Amway, Avon i tym podobne. I te sytuacje, kiedy ktoś dawno niesłyszany odzywa się, bo ma „wyjątkową propozycję” i mówi, że to „nie jest sprawa na telefon”. 

Z dobrej woli spotykasz się z koleżanką ze studiów czy dawnym uczniem, ale po chwili okazuje się, że on czy ona chce cię po prostu wykorzystać. Zaproponować ci, żebyś za coś zapłacił/zapłaciła, że potem dostaniesz jakieś produkty (bądź nie), że wszyscy zarobią i będą szczęśliwi. Grzecznie się wycofujesz mówiąc, że jeszcze przemyślisz sprawę i szybciutko, jeszcze w drodze powrotnej, blokujesz numer tej osoby w telefonie. Może brutalnie, ale chyba trzeba się chronić, zwłaszcza jeżeli ktoś, świadomie bądź nie, chce znajomość z Tobą „spieniężyć”. 

Skądinąd wiem, że jedno z kołczów pracowało kiedyś w instytucji o wątpliwej reputacji. Takiej, która łatwo pożyczy Ci pieniądze, „na dowód”. Szkolił tam ludzi? Czyli niby nie maczał w tym palców? Ale czego ich on tam uczył? Jak być miłym dla „klienta”? Czy raczej jak mu „sprzedać produkt” tak, żeby tamten kupił z poczuciem, że zrobił interes życia? Weźmie pięć tysięcy, a zwróci dziesięć? Albo nie zwróci i wpadnie w zaklęte koło długów?

To już moja fantazja, ale, z drugiej strony, czy nie jesteśmy trochę odpowiedzialni za to, co robi organizacja, dla której pracujemy? Poza tym, powyższy fakt pomógł mi zrozumieć jeszcze jedno: jak taki „miły” kołcz, empatyczny, „kierujący się wysoką etyką zawodową” (to z jego strony internetowej), może pracować nie tylko w takim „miękkim” lajf kołczingu, ale również w biznes kołczingu. 

Po tym łebinarze wiem, że łeb na karku ma. Studia odbył. Akredytacje zdobył. Praktykę i doświadczenie wypracował. A teraz sprzedaje. 

A co sprzedaje? Jak sam mówi, „odpowiedź na twój ból”. Starannie dopiera „produkt”. Poznaje twoje bolączki. Zadaje odpowiednie pytania (czy chciałbyś rozwinąć własną działalność, ale się boisz? Czy chciałbyś wypróbować bycie przedsiębiorcą, ale masz obawy? I tym podobne…). A ty powoli: ściągasz ibuka, ogądasz łebinar, kupujesz „e-kurs” aż w końcu bach! Kupujesz produkt główny. Potem dostaniesz jeszcze „maksymalizator”, czyli na przykład „sesję superwizyjną”. 

Generalnie, czy coś w tym wszystkim złego? Ci ludzie przecież, jak mówią, „pomagają innym”. Pomagają ruszyć z miejsca, gonić marzenia, rozwijać się. Czy aby na pewno? A zauważyliście, ile ostatnio jest chociażby kursów na trenera personalnego? Czy potrzebujemy aż tylu trenerów personalnych? Czy też samo trenowanie trenerów nie stało się dużym biznesem? Czy taki trener personalny ma duże szanse na odnalezienie się na rynku? Jeżeli nie studiował na AWF-ie lub jest fizjoterapeutą lub doświadczonym kulturystą, droga do samodzielności finansowej, wynikającej z wykonywania tego zawodu, będzie długa i niekoniecznie zwieńczona sukcesem. 

Podobnie jest, wydaje mi się, w obszarze kołczingu. Sam kołczing to jedno. Wydaje się pomagać, operować konkretnymi narzędziami, wymagać doświadczenia i wykształcenia. Ale jego „sprzedawanie” jako przystępny zawód budzi me wątpliwości. 

Bo trochę to wygląda tak, że „starzy” kołczowie, albo jakaś ich część, zaczęła się głównie „sprzedawaniem” kołczingu jako zawodu. Zrób półroczny kurs za siedem tysięcy złotych (tysiąc złotych zniżki przy wcześniejszym zapisie!), podpowiemy Ci, jak zacząć (za dodatkowe tysiące są dodatkowe szkolenia: kołczing w biznesie, kołczing par… Oraz kołczing kołczingu, bo wspomniany wyżej kołcz jest superwajzorem i kołczuje innych kołczów. 

Wszakże, jak sam powiedział, kołczing jest trudno sprzedać. Więc on i inni sprzedają bycie kołczem, kursy kołczingu, wstęp do kołczingu oraz ibuk o kołczingu. 

Zaraz, a co w tym złego? Sprzedaje i tyle? Siłą nie zmusza? Coż, siłą nie. Tylko kilkoma metodami, bardzo wyrafinowanymi. Tylko czasem coś pachnie. Garnek się przypalił? 

PS. Do tej pory w tym tekście użyłem tylko jednego tytułu książki. Wspomnę jeszcze przedwczorajsze „Strategia Błękitnego Oceanu” W. Chan Kim i Renée Mauborgne oraz „Model Biznesowy Ty” T. Clarka, A. Osterwaldera oraz Y. Pigneura. Tym samym jestem ekspertem. I radzę Wam uważać!

PS 2. Piszę te wszystkie terminy „branży sprzedażowej” w cudzysłowie, bo szczerze mówiąc zaczęły mnie one brzydzić jeszcze bardziej niż zawsze. Nigdy nie lubiłem żargonu, a teraz jeszcze mam wrażenie, że spece od sprzedaży widzą świat tylko w kategoriach „klient”, „produkt”, „cena” czy „sprzedaż”. 

Tak, można wszystko do tego sprowadzić, ostatnio dowiedziałem się o teorii Analizy Transakcyjnej, ale równie dobrze można patrzeć na świat przez inne okulary, prawda? Wybór należy wyłącznie do nas? Czy znowu jestem naiwny? 

Przy okazji kolejne wspomnienie książki „Superskuteczne Strategie…” : że nasze myśli przeradzają się w decyzje; decyzje w działania; działania w nawyk; nawyk staje się twą drugą naturą; ta natura tworzy twe życie. Czyli jeśli tak na to spojrzymy, to jeśli myślisz tylko o sprzedaży, to całe twe życie staje się jedną wielką sprzedażą? 

PS 3. Kołczini z łebinaru wspomniała też o „strachu przed zarabianiem”, „strachu przed sukcesem”. Szczerze mówiąc, wolę dalej bać się zarabiania niż zacząć Wam wysyłać niusletery z zaproszeniem na łebinar. I sprawdzać statystki, kto na co zareagował, na co jest popyt i jak Wam coś sprzedać. Chyba jest inna droga, nawet do zarabiania i sukcesu? 

Czarny pas karate a prawdziwe męstwo

Ostatnimi czasy zainteresowałem się coachingiem. Tak, wiem, coaching jest tematem wzbudzający kontrowersje. Jeżeli i wy sądzicie, że to jakieś hochsztaplerstwo i wyłudzanie od ludzi pieniędzy, sprawdźcie proszę na czym coaching tak naprawdę polega, bo często jest mylony z metodami takimi jak doradztwo, mentoring czy mowy motywacyjne. A w coachingu chodzi przede wszystkim o zadawanie trafnych pytań i o jednym z nich chciałbym dzisiaj opowiedzieć.Zacznę od tego, że ja sam zapisałem się na razie na krótki kurs, żeby coaching poznać i zacząłem robić różne ćwiczenia. Odnalazłem też na półce pożyczone kiedyś od brata i nieco zapomniane książki: Strategię Błękitnego Oceanu oraz Model Biznesowy Ty. W tej ostatniej pozycji w jednym z ćwiczeń padło pytanie, które miało pomóc mi uświadomić sobie, co tak naprawdę mnie pasjonuje. Brzmiało ono tak: Przypomnij sobie dowolny moment sprzed ukończenia dwudziestego roku życia. Co uwielbiałeś wtedy robić? Być może robiliście już tego typu ćwiczenia milion razy, a może nie zamierzacie robić ich nigdy. Można się zżymać, że to nie działa, że to infantylne, że to wszystko już było. Mnie jednak interesuje głównie fakt, że gdy odpowiedziałem sobie na to pytanie, coś do mnie dotarło, coś sobie uświadomiłem. Otóż jeżeli ja miałbym na to pytanie odpowiedzieć, to nie mam żadnej wątpliwości, jaka powinna być odpowiedź. Owszem, przed ukończeniem dwudziestego roku życia lubiłem fotografię i samodzielne wywoływanie zdjęć, spędzałem dużo czasu na obozach harcerskich i kajakowych, a przede wszystkim ceniłem sobie towarzystwo przyjaciół. Ale tym czymś, co przez kilka lat liceum i studiów wyznaczało rytm mego życia było karate. Dlaczego karate, a nie inny sport? Zdecydował o tym fakt, że treningi właśnie tej sztuki walki ruszyły w szkole znajdującej się nieopodal mego domu. Poza tym na zajęcia wybierał się mój kolega z harcerstwa i razem było nam raźniej. I tak to się zwyczajnie zaczęło. Chociaż nie bez znaczenia pozostaje fakt, że mieszkaliśmy wtedy w małej podwarszawskiej miejscowości i zdarzały nam się różne nieprzyjemne sytuacje, wynikające z zetknięcia z młodzieżą noszącą sportowe stroje. W związku z tym chcieliśmy poczuć się pewniej: nauczyć samoobrony i przestać się bać.

Jednak nie o samoobronę tak naprawdę w tych treningach chodziło. Jak ktoś słusznie zauważył, metodologia karate tak naprawdę nie służy temu celowi. Jeżeli ktoś chce nauczyć się radzić sobie w sytuacjach zagrożenia życia i zdrowia, prawdopodobnie powinien udać się na zajęcia podporządkowane stricte temu celowi. Mam tu na myśli metody takie jak Krav Maga, Sambo czy inne systemy mające słowo „combat” w nazwie. Na takich zajęciach będą mówili Wam, że samoobrona to przede wszystkim uważność, unikanie niebezpiecznych miejsc i niewchodzenie w niepotrzebne konflikty. Będą też organizować ćwiczenia, w trakcie których to ćwiczeń będą symulowane sytuacje przypominające nieprzyjemne zdarzenia, które mogą Was w życiu spotkać. A Wy będziecie starali się wyjść cało z opresji, korzystając z poznanych wcześniej technik. Oczywiście, nie wszystko, czego uczy się na tego typu zajęciach znajduje zastosowanie w samoobronie i jest skuteczne, ale to już inny i bardzo obszerny temat. A karate? Mówi się, że karate jest jedno, jednak wyróżnia się wiele stylów, zarówno okinawskich, jak i japońskich oraz tych, które powstały już na zachodzie. Jest nawet jeden styl polski, ale spuśćmy na ten fakt zasłonę milczenia. Styl, który reprezentował mój ówczesny trener, nazywa się Kyokushin. Na marginesie dodam, że sam ten styl jakiś czas temu, zapewne ze względów politycznych i finansowych, uległ podziałowi na kolejne style. Niemniej trzeba oddać Kyokushinowi i jego pochodnym, że mają w świecie sztuk i sportów walki swą renomę, która zapewne wynika z faktu, że preferują one walkę w pełnym kontakcie. Czyli mówiąc potocznie, bicie z całej siły. Naturalnie, zarówno na sali treningowej, jak i na zawodach, obowiązują pewne zasady: nie wolno uderzać i kopać w genitalia, stawy, czy gdy druga osoba jest odwrócona do nas plecami. Są też różne inne niuanse, jednak w tej chwili chcę zwrócić Waszą uwagę na fakt, że przez kilka lat odbyłem pewno kilkaset takich walk. Niektóre z osobami mniej zaawansowanymi ode mnie i wtedy zazwyczaj było mi łatwiej. Zazwyczaj, bo jeżeli był to starszy i dużo cięższy ode mnie mężczyzna bijący na oślep, to moje większe doświadczenie dawało mi co najwyżej szansę na uratowanie skóry, a nie na spektakularne zwycięstwo. Mam tu na myśli pewnego nauczyciela wychowania fizycznego, który ważył pewno dwa razy tyle co ja, ćwiczył piłkę ręczną i miał rękę przypominającą młot. W zetknięciu z nim liczyło się tylko to, że miałem dobrą kondycję, a on szybciej się męczył. Więc, nieświadomi faktu, że stosowaliśmy słynną zasadę polskiej szkoły boksu – DPO: doskocz, przypierdol i odskocz – jakoś się przed młotem bogów z drugim skautem ratowaliśmy. Muszę też zaznaczyć, że nigdy nie przemogłem się, żeby bić mocno kogoś, kogo postrzegałem jako słabszego od siebie. Starałem się zawsze dostosowywać do drugiej osoby, tak żeby walka nie przerodziła się w jakieś brutalne pastwienie się nad słabszym. Jednak, jak wszędzie, ludzie byli różni.

O czym przekonałem się na przykład wtedy, gdy jechaliśmy na egzamin do Krakowa – bo od pewnego stopnia zaawansowania trzeba było stawić się tam przed samym prezesem organizacji Kyokushin w Polsce – i po dwóch godzinach bardzo intensywnego sprawdzianu technik, kichon, oraz form, kata, nastąpił czas na kumite, czyli walki. Gdy, zlani potem, który po prostu ciekł z nas, jak gdybyśmy przed chwilą wyszli w naszych strojach karate-gi spod prysznica, podnosiliśmy drżącymi ze zmęczenia rękoma butelki z wodą do ust, ktoś z sali wskazał na rosłych mężczyzn w czarnych pasach, którzy rozgrzewali się w dalszej części hali sportowej. Byli to członkowie kadry narodowej. Przyszli poćwiczyć przed zawodami. Z nami? Raczej na nas. Bo możecie sobie wyobrazić, jak żywotni byliśmy w tamtej chwili. Chodziło nam już tylko o przetrwanie. O to, żeby nie zostać znokautowanym, bo wtedy cały wysiłek na marne i egzamin niezdany. Taki był, i pewno nadal jest, Kyokushin. Ja rozstałem się z nim po siedmiu latach treningów, posiadając wysoki stopień uczniowski i ukończony kurs instruktorski. Czułem, że ta formuła się dla mnie skończyła. Pamiętam do dzisiaj, jak w trakcie jednego z krakowskich egzaminów, słuchając wykrzykiwanych po japońsku cyfr, w dyktando których to cyfr wykonywaliśmy kolejne kopnięcia, patrzyłem przez wysoko umiejscowione, zakratowane okno sali. Widać przez nie było tylko jedno: niebieskie niebo. I pomyślałem wtedy, że nie chcę już być tutaj, że chcę być tam. Tym czymś, co dało mi powód odejścia od karate Kyokushin okazał się być roczny wolontariat zagraniczny, o którym to wolontariacie dowiedziałem się od tego samego kolegi, który parę lat wcześniej zareklamował mi treningi karate w naszym mieście. Historia zatoczyła koło. Dlaczego w takim razie karate stanęło na pierwszym miejscu mej listy rzeczy, które uwielbiałem robić przed dwudziestym rokiem życia? Co było w tych treningach, że były dla mnie takie ważne i wartościowe? Otóż doszedłem do wniosku, że dla mnie było w nich coś zgoła mistycznego. I nie chodzi mi o to, że sensei, czyli nauczyciel, namawiał nas do przejścia na buddyzm, czy coś w tym rodzaju. Tamte treningi były czymś na kształt spektaklu, antycznego dramatu. Tak, aż tak. Dlaczego? Bo miały stałą oprawę: każdy trening rozpoczynał i kończył się krótką medytacją w klęcznej pozycji zazen. Trener namawiał nas, żebyśmy w jej trakcie – przed treningiem – zapominali o troskach życia poza salą, dōjo, i przygotowali się na ćwiczenie z pełną uwagą. Po treningu, gdy wykonaliśmy już plan treningowy, który składał się z określonych części i mógł być skupiony zarówno na kata, kumite albo na podnoszeniu naszej sprawności ogólnej, znowu siadaliśmy w zazen, a sensei kierował naszą uwagę na wykonane uprzednio ćwiczenia i sugerował wyciszenie umysłu przed wyjściem poza dōjo. Te kilka minut medytacji po treningu, kiedy po dziewiędziesięciu minutach wytężonej i skupionej pracy ciało z przyjemnością zamierało w klęku japońskim, było lekiem na całe zło, czyli znoje mojego ówczesnego życia. Znikały problemy rodzinne, osobiste, klasówki, nauczyciele, problemy, pieniądze, kompleksy i ambicje. Umysł odpuszczał, myśli było w nim tyle, co chmur na wspomnianym wcześniej niebieskim niebie. Przychodziło katharsis, oczyszczenie z fizycznego napięcia i umysłowego umęczenia. Byłem w jednym miejscu, ciałem i duchem. Byłem w swym ciele. Byłem z siebie zadowolony. Zrobiłem wszystko, jak umiałem najlepiej. Czułem szacunek do siebie i do ludzi, którzy siedzieli obok mnie. Nawet do władcy młota bogów, bo w końcu i on pomógł mi dojść do tego miejsca. Miejsca, w którym ja, Michał Rudnicki, byłem spójny, spokojny i spełniony. To chyba całkiem dużo, prawda?I za tym właśnie tęsknię, i za to właśnie dziękuję karate. Nie tylko stylowi Kyokushin, bo parę lat później wróciłem do treningów karate, w stylu Shotokan. Jest to styl starszy, a jego treningi są – zazwyczaj, bo wiele zależy od trenera – bardziej skupione na szybkości i zwinności, niż na brutalnej sile.

Dzięki tej różnicy mogłem, po pięciu kolejnych latach treningu, zdać egzamin na czarny pas. Który to pas, jak zapewne wiecie, jest tylko symbolem, bo nie daje przecież żadnych nadprzyrodzonych mocy. W środowisku karate mówi się zresztą, że czarny pas to dopiero początek drogi, że ukończenie tego etapu rozwoju daje tylko podstawy sztuki karate i że dopiero na tych podstawach można budować coś więcej. Takie dywagacje są w świecie sztuk walki bardzo popularne, ale nie o tym chcę teraz mówić. Chcę natomiast mówić o tym, że zdanie egzaminu karate na czarny pas miało być moim momentem triumfu. Miało zamknąć pewien rozdział i otworzyć kolejny. Chciałem udowodnić sobie i swemu otoczeniu, że jestem konsekwentny, że nie odpuszczam marzeń i że, mimo potężnego życiowego dołka, który po drodze zaliczyłem, znowu stoję twardo na nogach. A tymczasem już przygotowania do tego egzaminu przebiegały dość nietypowo. Na rok przed jego datą nasz trener postanowił opuścić duży klub sztuk walki, w którym dotychczas razem ćwiczyliśmy. Chciał skupić się na prowadzeniu własnej sekcji, położonej na przeciwległym krańcu miasta. Mnie zaproponowano prowadzenie zajęć w dotychczasowej lokalizacji. Z jednej strony cieszyłem się z tego, że mogłem prowadzić kolejne zajęcia. Z drugiej jednak oznaczało to, że do egzaminu przygotowywaliśmy się razem z kolegą z dotychczasowej sekcji głównie sami, bo z przyczyn logistycznych nie mogliśmy sobie pozwolić na częste wizyty u dawnego sensei.I tak, nieco niepewni, ale zdeterminowani i przygotowani – wszakże szczegółowy program wymagań przećwiczyliśmy niezliczoną ilość razy – stawiliśmy się na egzaminie w nieco dla nas egzotycznym, ale bardzo sympatycznym miasteczku Pleszewie. Razem z naszym trenerem było nas z Warszawy pięciu. Dawny sensei zdawał na drugi dan, czyli drugi stopień mistrzowski. A my, pozostali czterej, którzy razem przebyliśmy prawie całą drogę od najniższego stopnia, dziesiątego kyu, do najwyższego w systemie stopni uczniowskich pierwszego kyu, mieliśmy zdać egzamin na pierwszy dan. Razem z nami zdawało egzaminy kilkanaście innych osób z różnych części Polski. Na samym początku nieco obniżyła mego kolegi i moje morale wiadomość, że nie wszystkie wymagania dobrze zrozumieliśmy, i że jedną rzecz mamy źle przygotowaną. Zatem na szybko zaczęliśmy weryfikować stan wiedzy. Oczywiście, trochę nas to zbiło z tropu, ale nie było mowy o wycofaniu się. Zaczął się egzamin. A musicie wiedzieć, że egzaminy w stylu Shotokan były zazwyczaj o połowę krótsze niż te w Kyokushinie. Nie tak wykańczające kondycyjnie, ale za to bardzo konkretnie weryfikujące kolejne wymagania, jedno po drugim, w bardzo szybkim tempie. Momentami czułem, że w klatce piersiowej brakuje mi powietrza, ale kondycja mnie nie zawiodła. Nie czułem się też tak fizycznie zagrożony, jak na krakowskich egzaminach. Ogólnie nastrój był przyjazny, prawie rodzinny. Po około godzinnym sprawdzeniu naszych umiejętności w zakresie kichonu i kata, przyszedł czas na kumite. Egzaminator podkreślał, że mamy szanować sparingpartnerów i walczyć zgodnie z przepisami. Poza jednym starszym sensei, który mimo uwag egzaminatora starał się udowodnić, jakim bezwzględnym jest fighterem – na szczęście nie przypadła mi przyjemność sparowania z nim – wszystko przebiegło w duchu skupienia i lekkiego napięcia, ale nie przekraczając akceptowalnego dla mnie poziomu stresu. Oczywiście popełnialiśmy błędy, ktoś się zdenerwował, ktoś musiał coś powtórzyć, ale to wszystko wydało mi się takie ludzkie. I logiczne: skoro przebyliśmy całą drogę od dziesiątego kyu, skoro nasi sensei dopuścili nas do egzaminu, to znaczy, że ogólnie jesteśmy do niego przygotowani. Wraz z ostatnią komendą yame, oznaczającą koniec ostatniej walki, poczułem przypływ pozytywnych emocji. Chyba się udało, nie popełniłem kardynalnych błędów, co prawda gdzieś improwizowałem w tej źle przygotowanej sekwencji, raz też nie zmieściłem się i w trakcie kata zatrzymałem się na ścianie, ale w końcu zdawaliśmy egzamin w dość małej sali. Część praktyczna egzaminu została niebawem zakończona, shihan, czyli egzaminujący nas nauczyciel o wysokim stopniem mistrzowskim, pozwolił nam na odpoczynek, a sam rozpoczął wypisywanie dyplomów. My w tym czasie zaczęliśmy omawiać to, czego przed chwilą doświadczyliśmy, wymieniać się spostrzeżeniami, wyrażać zadowolenie. Emocje zaczęły ustępować, pot na naszych karate-gi nieco wysechł, poczuliśmy zmęczenie. W moim przypadku był to moment, na który czekałem od bardzo dawna.

Minęło wtedy prawie dwadzieścia lat, od kiedy pierwszy raz postawiłem nogę w dōjo. Karate w sumie trenowałem jakieś dwanaście lat, a w tak zwanym międzyczasie zgłębiałem również taekwondo, jujitsu, judo oraz kick-boxing. Czułem, że te moje wysiłki zostaną symbolicznie ukoronowane. Że ktoś powie, że, jak to się mówi po angielsku, jestem artystą, prawdziwym martial artist. Zamiast tego otrzymałem przysłowiowy kubeł zimnej wody na głowę. Shihan ustawił nas w rzędzie. Jak się zaraz okazało, na końcu, gdzie między innymi byłem ja, stali Ci, którzy zdali najsłabiej. Na samym początku stali piątkowi. Na końcu – trójkowi. Stara, dobra szkoła. Egzaminator wręczanie dyplomów zaczął od najlepszych. Gratulował im talentu i przygotowania. Po drodze był nasz sensei i dwóch kolegów z dawnego klubu. Dostali piątki, co mnie nie zdziwiło. Wiedziałem, że są lepsi ode mnie, po prostu tak czasem jest. Lepsza koordynacja, warunki fizyczne, inne doświadczenia życiowe. W porządku, nie miałem z tym dużego problemu. W końcu przeszedł moment na nas, trójkowych. I zaczęła się połajanka. Że niedokładne wykonanie technik, że błędy, że nie dość dynamicznie, że momentami bardzo źle. Wszystko to z kwaśną miną i prawie obrzydzeniem. Byłem wtedy dość blisko powiedzenia, że w takim razie dziękuję bardzo i proszę sobie ten dyplom zabrać. Bo albo dajesz dyplom, albo nie, ale po co to obrzucanie błotem?! Wszakże na dyplomie nie ma miejsca na ocenę. Ale, słusznie czy niesłusznie, zagryzłem zęby. Nie chciałem swym zachowaniem zaszkodzić dawnemu senseiowi i kolegom. Od tego momentu minęło już pięć lat. Pięć lat, przez które, gdy tylko pojawił się temat mego czarnego pasa w karate, wracały do mnie tamte uczucia i niesmak. Miałem się cieszyć z tego ukoronowania pewnej drogi, z faktu, że me życie wraca na dobry tor, że osiągam założone cele. A przede wszystkim, że jestem kimś. Jestem martial artist. Mam czarny pas w karate. A tymczasem po cichu włożyłem dyplom do teczki z ważnymi dokumentami. Zajęcia w naszej starej sekcji wkrótce przejął mój kolega, a ja zająłem się innymi sportami walki. Można sobie tłumaczyć, że tak to jest z egzaminami, można zdać lepiej lub gorzej, że liczy się fakt, że egzamin zdany, a w ogóle, że nie o oceny chodzi, tylko o własną satysfakcję. Ktoś sympatyczny powie może, że jak się słabo umie, to po co się dziwić. Że czarny pas nie należy się za byle co. I teraz te wszystkie myśli, wspomnienia i uczucia wróciły. Pod wypływem tego jednego coachingowego pytania: Przypomnij sobie dowolny moment sprzed ukończenia dwudziestego roku życia. Co uwielbiałeś wtedy robić? No, ćwiczyć karate. Zadajmy wspólnie kolejne pytania: i co Ci to dawało? Hm. Na pewno nie tak zwaną umiejętność bicia się. To się chyba albo ma, albo nie. Ja kilka razy miałem możliwość użycia karate w obronie własnej i co? Tu wracamy do wstępu, czyli kwestii samoobrony. Jej na karate zasadniczo nie ćwiczyłem. Więc w sytuacjach konfliktowych reagowałem różnie. Czasami komuś po prostu się wyrwałem i odszedłem, innym razem odbiegłem, w zmaganiach grupowych rzucałem się na tych złych i siedziałem im na plecach, tak żeby nie mogli tłuc moich kolegów. Czasami stawałem w obronie innych, raz nie zauważyłem ciosu i wylądowałem w szpitalu, parę razy ktoś odpuścił, może widząc mą determinację. Ale jedno jest pewne, nie miałem zwyczaju zostawiać drugiej osoby w potrzebie. Czy to karate? Może tak. Zatem nie zostałeś ulicznym mścicielem. A jakieś inne zalety trenowania karate przez tyle lat widzisz? Popatrzmy. Jakiś czas temu czytałem książkę o japońskim rytuale parzenia herbaty. I autor tłumaczy w tej książce, że niby w tym chodzi o przygotowanie ciepłego napoju, a tak naprawdę to jest zen. Czyli praktyka duchowa. Dążenie do ideału, niepoddawanie się, odrywanie się od spraw przyziemnych. Oczyszczanie umysłu. Czy podobnie jest w karate? Na to wygląda. Czyli niby mamy uczyć się walczyć, ale naprawdę pracujemy nad swoim charakterem? Brzmi znajomo? Czy widzisz przejawy takiego podejścia w swym życiu? Ano widzę. Czyli to też karate. Jakieś inne zalety trenowania karate widzisz? Może zdrowie? Psychiczne i fizyczne? Że mam nawyk uprawiania sportu, że mam niezłą koordynację ruchową, że dość szybko uczę się nowych wzorców ruchowych? Że jak czuję się źle psychicznie, to idę do parku i ćwiczę i potem jest mi lepiej, bo wydzielają mi się te dobre hormony? Coś jeszcze z tego karate wyciśniesz? Nienajgorsze panowanie nad sobą w sytuacjach stresujących? Głęboki wdech, wyciszenie, skupienie na celu – jak na tych jednych zawodach, które wygrałem. Było też parę drugich i trzecich miejsc. Dodaje mi to otuchy, kiedy się zaczynam martwić, że pani laryngolog mi będzie czyściła ucho wielką strzykawką albo mam wystąpić publicznie lub poprowadzić pierwsze zajęcia w nowej grupie. Czy pójść na rozmowę o pracę. Jeśli przeżyłem zderzenie z młotem bogów, jeżeli nie pokonał mnie jurny czarny pas szykujący się do zawodów, to chyba i teraz dam radę!A ten tekst? Ten tekst? Pomyślałem o nim dwa dni temu. Dzisiaj miałem czas, wziąłem się za pisanie. W trakcie owego pisania pary razy miałem ochotę się poddać, ale nie zrobiłem tego. Bo obiecałem ten tekst sobie. I Wam. Wam? To też karate? Tak, ci wszyscy ludzie, których spotkałem na treningach. Przecież z niektórymi widywałem się w ten sposób regularnie przez kilka lat. Nawet jeśli już się nie widujemy, to świetnie było należeć do takiej małej społeczności. Po prostu wspólnie ćwiczyć i być razem. Iść razem do celu.Dobrze więc, jak zatem będzie? W porządku? Niebo niebieskie? Jesteś martial artist? Tak, niebo niebieskie, parę chmur się czasami pojawi, ale na szczęście z czasem znikają. A czy jestem martial artist? Tego nie wiem. Jestem karateką. I mam czarny pas. I należy mi się!

Dyplom Technika Masażysty

Mogę śmiało powiedzieć, że na ten moment czekałem od dwóch lat. Chociaż tak naprawdę wcale nie śpieszyło mi się do ukończenia nauki w Policealnej Szkole Medycznej w Warszawie, ponieważ uczyłem się ciekawych rzeczy, poznałem świetnych ludzi – zarówno wśród wykładowców, jak i w grupie koleżanek i kolegów – oraz miałem przed sobą jasny cel.

Teraz czas pogodzić się z tym, że coś się skończyło i, jak przysięgaliśmy w trakcie ceremonii rozdania dyplomów, szkolić się dalej, tak żeby nieść jak najbardziej kompetentną pomoc osobom, które przyjdą do nas na terapię.

W trakcie ceremonii rozdania dyplomów miałem zaszczyt powiedzieć kilka słów w imieniu wszystkich absolwentów kierunku Technik Masażysta.

Przede wszystkim dziękowałem nauczycielom i pracownikom szkoły, którzy nie szczędzili trudu, pracując niejednokrotnie poza swymi godzinami pracy żeby przygotować nas do zdania państwowego egzaminu.

Ważnym wydało mi się również, że te ostatnie dwa lata były swego rodzaju projektem, w którym szkoła i uczestnicy zajęć razem brali udział, a nasz zdany egzamin było jego zwieńczeniem, wspólnym sukcesem.

Na koniec mej wypowiedzi zauważyłem jeszcze, że różne będą teraz nasze losy: niektórzy zaczną studia z fizjoterapii, inni będą łączyli zawód masażysty ze swym dotychczasowym zawodem, a jeszcze inni zadowolą się niesieniem pomocy bliskim osobom. W każdym jednak wypadku uzyskaliśmy bardzo dobre średnie wykształcenie medyczne, które zwiększy również naszą świadomość odnośnie zdrowia własnego oraz osób z naszego otoczenia.

W poszukiwaniu sensu

Sierpień, ze względu na upały, jest w większości krajów naszego regionu uważany za czas wakacyjny, na który to czas planujemy dłuższy odpoczynek od codziennych zajęć. Ma być to okres relaksu i odsunięcia od siebie wszelkich zmartwień – wszakże bez takiego, chociażby chwilowego uwolnienia się od stresu trudno będzie nam stawiać czoło czekającym nas wysiłkom, związanych z życiem rodzinnym, zawodowym oraz spełnianiem własnych ambicji i marzeń.

                Niestety nie jesteśmy w stanie całkowicie kontrolować naszego otoczenia oraz innych ludzi, dlatego też również w trakcie urlopu mogą dopaść nas rozmaite rozterki lub niemiłe zdarzenia. W takich właśnie okolicznościach, nieco przybity relacjami ze spotkanymi ludźmi, trafiłem przypadkiem na książkę Człowiek w poszukiwaniu sensu Victora Frankla. Tytuł książki jest na tyle frapujący, że pewno sięgnąłbym po nią nawet wtedy, gdybym nie był zdołowany. Natomiast w sytuacji w której wszystko wokół mnie jawiło się w ciemnych barwach, okładka tej niewielkiej książki mocno przykuła mą uwagę. Dość szybko zorientowałem się, że nie mam do czynienia z typowym poradnikiem, ponieważ na okładce widnieją, poza wzbudzającym optymizm kolorowym ptakiem, szare chmury oraz zarysy obozu koncentracyjnego. I dopisek Głos nadziei z otchłani Holokaustu. Chyba trudno wyobrazić sobie cięższy gatunkowo kaliber literatury, zwłaszcza w kontekście wakacji, ale potrzebowałem psychicznego wsparcia i pomyślałem, że jeśli można było znaleźć  nadzieję będąc więźniem obozu koncentracyjnego to i mnie powinno się udać.

Trudno pozbyć się wrażenia, że powyższe rozważania brzmią nieco niedorzecznie, bo jak człowiek, który prowadzi w miarę normalne i uporządkowane życie, ma porównywać się z kimś, kto doświadczył tak bezdennego zła, jakim było masowe mordowanie ludzi w trakcie drugiej wojny światowej? Okazało się jednak, że twórca logoterapii, czyli terapii polegającej na pomaganiu pacjentowi w odnalezieniu życiowego celu, miał właśnie taki zamysł: pokazać, że nawet w tak ekstremalnych warunkach, jakimi jest walka o przeżycie w obozie Auschwitz czy Dachau, można zachować poczucie, że nasze życie ma sens i że zawsze zachowujemy prawo wyboru, nawet jeżeli jest to wybór godnego cierpienia i śmierci.

Wydawnictwo Czarna Owca, 2011

Niezwykle wiarygodnie brzmią te i inne spostrzeżenia austriackiego neurologa, psychiatry i filozofa, który jako świadek przygląda się – przez pryzmat wyżej wymienionych trzech dziedzin nauki – życiu w cieniu ogromnych pieców krematoryjnych. I jak sam zapewnia we wstępie książki, nie stawia sobie za cel epatowania okrutnością, chociaż w takim kontekście trudno nie zadawać sobie pytania, jak człowiek mógł dopuścić się zbrodni, której opis budzi niewyobrażalną rozpacz i całkowity upadek wiary w rasę ludzką. Zapewne potrzeba było niezwykłego umysłu, przyszłego profesora Uniwersytetu Wiedeńskiego, żeby nawet w obliczu codziennego ryzyka śmierci, głodu, zimna i bicia przez obozowych strażników dokonać obserwacji, które pozwoliły mu przetrwać w sumie trzy lata w kilku obozach koncentracyjnych. Okazało się, że tym, co wtedy pomogło doktorowi Franklowi, a co później pomagało również jego pacjentom, było przede wszystkim szukanie sensu we wszystkim, co go spotykało oraz zachowanie nadziei mimo ogromnego nieraz cierpienia, ale również zwykła ciekawość tego, co wydarzy się dalej w jego życiu, a także czarny humor, który pozwał nabrać dystansu do siebie i swego położenia.

Wydana po raz pierwszy w 1946 roku książka Człowiek w poszukiwaniu sensu, wielokrotnie wznawiana, tłumaczona i sprzedana w kilkunastu milionach egzemplarzy na całym świecie, zawiera również część prezentującą podstawy logoterapii i jej podstawowe narzędzia pracy. I chociaż do mych rąk trafił egzemplarz wydania z roku 2011, nie jestem w stanie powiedzieć czy trzecia szkoła wiedeńska jest dzisiaj szeroko praktykowana na świecie – wszakże nurtów i podejść psychoterapeutycznych powstało wiele. Natomiast mnie w pamięć wryły się głównie dwa fragmenty tej teoretycznej części. Pierwszy to ten, w którym Frankl opowiada, że zazwyczaj zadaje swym cierpiącym pacjentom dość brutalnie brzmiące pytanie: dlaczego, mimo ogromnego bólu – wynikającego z nerwicy czy depresji – nie odbierają sobie życia? To szokujące pytanie rzeczywiście pozwala zdać sobie sprawę z tego, kto jest dla nas w życiu najważniejszy i co powoduje, że mimo wszystko znosimy różne porażki, niesprawiedliwości i cierpienia. Drugi fragment to ten, w którym wiedeński psychoterapeuta wykłada swą filozofię życia, w myśl której tylko znalezienie prawdziwego sensu życia, czyli takiego, który wynika z naszego zrozumienia siebie oraz miłości do innych ludzi, pozwoli nam uniknąć poczucia egzystencjalnej pustki. Obranie w życiu takiego kierunku ma spowodować, że pogodzimy się z mijającym czasem, albowiem będzie on wypełniony takimi wspomnieniami, które pozwolą z przyjemnością i spokojem ducha spojrzeć na mijające życie. Życie, które nabierze pełnego sensu dopiero wtedy, kiedy je przeżyjemy takim, jakim jest: jedyne i niepowtarzalne, bo nasze.

Staram się patrzeć na własne życie z wdzięcznością, bo na pewno wiele od niego dostałem. Czasami jednak przytłaczają mnie jakieś przeciwności losu i zapadam na widzenie tunelowe, czyli postrzeganie siebie jedynie przez pryzmat sytuacji, w której się znalazłem i z którą to sytuacją nie od razu umiem sobie poradzić. Na szczęście posiadam kilka sposobów radzenia sobie w podobnych okolicznościach i będę mógł do tej listy dopisać logoterapię, czyli sztukę znajdowania sensu nawet tam, gdzie z pozoru go nie ma. 

O zmianie, szukaniu siebie i życiowych mądrościach

Niektóre prawdy życiowe mogą brzmieć jak banał, zwłaszcza kiedy są powtarzane zbyt często i w oderwaniu od kontekstu. Sentencja, którą mam teraz na myśli brzmi mniej więcej tak: w życiu można osiągnąć wszystko, czego się naprawdę potrzebuje, wystarczy tylko poznać swoje rzeczywiste potrzeby i być uważnym. Albowiem wszystko, czego potrzebujemy jest w zasięgu naszej ręki, tu i teraz. Dodałbym jeszcze, że – chociaż powyższa mądrość obiecuje spełnienie niejako w sposób natychmiastowy – wypadałoby jeszcze uzbroić się  w cierpliwość. Ponieważ jeśli marzysz o znalezieniu zajęcia, które da Ci satysfakcję, prawdopodobnie nie znajdziesz go z dnia na dzień. Być może dosyć szybko zrozumiesz, czym to zajęcie jest, a może na początku zrozumiesz tylko, jaka jest tego zajęcia natura. Ale całość będzie procesem. Drogą, dō, tao. Zaproponowałbym więc kolejną prawdę życiową: naucz się czerpać radość z kroczenia drogą. Nie nastawiaj się na natychmiastowe dotarcie do celu.

Żeby zilustrować powyższe tezy, opowiem Wam o tym jak ostatnimi czasy zmienia się moje życie. Nie będą to jakieś spektakularne, gwałtowne i ostateczne metamorfozy, ponieważ wynikają one z wieloletniej i konsekwentnej pracy nad sobą. Z pracy, która trwa i, mam nadzieję, trwać będzie nadal. 

Weźmy pod uwagę chociażby ten tekst. Wczoraj rozmyślałem o tym, że interesuje mnie zmiana. Jej dynamika, proces, sens. To, co ona mnie i innym może dać. A dzisiaj otworzyłem pewien miesięcznik, który zaprasza czytelniczki i czytelników do napisania o roku, który zmienia wszystko. Od razu jakiś wewnętrzny krytyk podszepnął mi, żebym nie bawił się w pisanie wypracowań i to na prośbę redakcji, która na jednej stronie publikuje artykuł o modowym minimalizmie, a na drugiej reklamuje nowe kolekcje ubrań wyprodukowanych (zapewne) w niegodziwych warunkach. Jednak wewnętrzna mądrość podpowiada: nie skreślaj całości, nawet jeżeli część Ci się nie podoba. Korzystam zatem z tej kolejnej życiowej prawdy, która nota bene pomogła mi przede wszystkim bardziej zaakceptować siebie. 

Zatem wczorajsza myśl o zainteresowaniu zmianą, dzisiejsze otwarcie magazynu, znalezienie zaproszenia do pisania, a teraz czyn. W głowie słyszę różne rozmowy, wracają zdarzenia z przeszłości. Wszystko, co chcę wyrazić już tam jest, pozostaje mi tylko wykonać wysiłek i przelać to na papier. Czy chcę wygrać konkurs? Albo żeby mój tekst został opublikowany? Jedno i drugie byłoby miłe, ale obydwie te sprawy schodzą na drugi plan. Ponieważ piszę i dzięki temu coś układa mi się w głowie. Moje życie nabiera nowego sensu? Czemu nie. Twoje życie ma sens, tylko czasami go nie widzisz. Ta kolejna prawda życiowa jest dla mnie dowodem na to, że podróże w czasie są możliwie. Bo jeżeli nawet teraz coś albo wszystko wydaje Ci się bez sensu, to może za jakiś czas – jeżeli dasz sobie szansę, jeżeli na to pozwolisz – przeszłe wydarzenia nabiorą sensu i ułożą się w całość. Zupełnie jak czarno-biała retrospekcja w filmie. 

A gdzie ten mój znamienny rok, który zmienia wszystko? Zwlekam z mówieniem o nim, bo mam niechęć do takiego cięcia życia na etapy. Wszakże te lata, które minęły są jak angielski czas Present Perfect, o którym mówi się, że opowiada o czymś, co działo się w przeszłości, ale jednocześnie ma skutki w teraźniejszości. Każdy mój rok to po prostu moje życie, które staje się coraz bardziej takie, jakim chciałbym, żeby było. Żaden rok nie jest odcięty od reszty życia, ale z tego życia wynika. I powoli przynosi kolejne zmiany, które jednak nierzadko okupione są frustracją, bólem i niepewnością. 

Jaką nową mądrość chcę Wam teraz przedstawić? Że twoje życie nie jest workiem bez dna. Nie możesz ciągle wrzucać do niego nowych rzeczy i wierzyć, że worek nie pęknie. Pęknięciem w tej analogii jest jakiś kryzys, depresja, apatia, przybicie, a może przede wszystkim stres i napięcie. W szkole medycznej, w której już czwarty semestr uczę się sztuki masażu doświadczyłem empirycznie, że ciało reaguje na stres napięciem. W wyniku zdenerwowania przyjmujemy zgarbioną obronną postawę, a poszczególne mięśnie skracają się lub wydłużają, wpływając na układ kostny. Ponieważ zarówno mięśnie jak i kości są unerwione, ich receptory wysyłają informację do mózgu. Używając języka ostrzeżeń obecnych w wagonach metra: informują o nietypowym zdarzeniu. Mózg uruchamia układ hormonalny, adrenalina, kortyzol i inne substancje zaczynają działać. Niestety nie zawsze z pozytywnym dla nas skutkiem, ponieważ cały ten system miał człowiekowi służyć w sytuacjach wyjątkowego zagrożenia, a obecnie ten wewnętrzny alarm dzwoni prawie non stop, a my właściwie go ignorujemy. 

Jak to się ma do mojej przemiany? Otóż jakiś czas temu zrozumiałem, że warto jest czasami zrobić trochę miejsca w swym życiu, w swej głowie. Sprawnie opisuje to sentencja nic się nie zmieni, jeżeli nic nie zmienisz. 

Chcesz czuć więcej spełnienia, spójności, spokoju? Prawdopodobnie trzeba będzie z czegoś zrezygnować. Dla mnie była to rezygnacja z, mówiąc językiem urzędu pracy, pewnej i dobrze płatnej posady. Brzmi znajomo? Wykonujesz zajęcie, które nazywasz pracą, robotą, harówą czy orką? Zajęcie, które wydaje się musi być i ma dawać sens oraz poczucie bezpieczeństwa. Tylko niestety przy okazji zabiera Twą radość życia. Bo jedziesz do pracy przez godzinę w korku, żeby zostawić samochód na wywalczonym miejscu parkingowym pod biurowcem, w którym kolejne osiem godzin patrzysz w monitor i dbasz o to, żeby ktoś, kto ma dużo, miał jeszcze więcej. Właściwie pracujesz w fabryce, która produkuje cyfrowe dane. Potem kolejną godzinę spędzasz w ławicy aut w drugą stronę, narażając się na wątpliwą przyjemnością stykania się z frustracją innych, przekierowaną na Ciebie i Twe miejsce na drodze. I vice versa oczywiście, bo tak samo Ty nienawidzisz innych, jak oni Ciebie.

Stwierdziłem w końcu: dość. Ale coś we mnie drżało, niepokoiło się. Nie będzie co miesiąc odpowiedniej sumy na koncie? Nie będzie nowych ubrań, podróży, gadżetów? Co ze mną będzie? Może zniknę, zginę, przepadnę, wypadnę z nurtu… A może jednak spróbować, w końcu chyba od zmian się nie umiera? Trzeba to tylko dobrze rozegrać. Zrobić miejsce. Zaplanować zmianę. Zacząłem więc szukać zajęcia, które wydawało się mieć większy sens, niż dotychczasowe. Niech przynosi środki finansowe, które wystarczą na to, co najważniejsze. Poza tym adieu czterem kółkom, dwóm kółkom, ubezpieczeniom, naprawom, garażom, miejscom parkingowym. Zacząłem uczyć w szkole językowej. Dyplom nauczyciela od jakiegoś czasu leżał w szufladzie, ale byłem sobie wdzięczny, że nie poddałem się swego czasu gramatyce opisowej i dokończyłem parę lat temu studia. 

Postanowiłem, że do szkoły dowiezie mnie rower. A pracując na nowej umowie, zwanej zleceniem, też miałem jakieś prawa, mogłem chodzić do lekarza i z radością odprowadzać składki na emeryturę. Jednak rzeczywistość skrzeczała dalej. Większość dzieci i młodzieży pobieraniem nauki zainteresowane nie była. Zazwyczaj moja lekcja była ich trzecimi zajęciami dodatkowymi z kolei. Nieliczni byli zainteresowani uczeniem się. Reszta albo zasypiała, albo puszczały im wszelkie blokady. Krzyczeli, piszczeli, padali na podłogę. Pełen przegląd niezrównoważonych reakcji. 

Tymczasem na rowerze miałem jeszcze mniejsze szanse w zderzeniu z drogowym życiowym frustratem, zamkniętym w blaszanej puszce. Wyjazd spod domu rozpoczynał codzienną walkę o przeżycie na pasach. Rozumiem, każdy się śpieszy, pędzi do pracy, do domu, na dodatkowe zajęcia – swoje lub dzieci. Kierowca samochodu nienawidzi rowerzysty zawalidrogi, pieszy nienawidzi rowerzysty, bo zabiera mu pół chodnika. Zresztą, nawet jadąc na rowerze, sam doznawałem podobnych emocji: szybciej, może przejadę na różowym świetle i będę w pracy pięć minut wcześniej. Zdążę sobie zrobić kawę przed pierwszą lekcją…

Czy już tak musi zostać? Wieczna frustracja, stres, niezadowolenie, współpraca z zaślepionymi ludźmi, którzy mylą pracę z sensem życia? Albo z ich dziećmi, które mają znać języki obce, żeby dostać dobrą pracę, żeby dobrze zarabiać, żeby kupować nowe ubrania, podróże, gadżety? Mówiąc żargonem terapeutycznym: nie ma we mnie na to zgody. 

Spowodowało to kolejną zmianę. W końcu wszyscy wiemy, że życie to sztuka wyboru. Zatem rower przeważnie stoi w piwnicy. Może kiedyś będzie służyły na polnych drogach. Staram się też wybierać takie miejsca – specjalistów, kawiarnie, sklepy – do których mogę dotrzeć pieszo albo komunikacją miejską. Nie przedłużam umowy zlecenie w szkole językowej. Ale zanim to nastąpi, robię trochę oszczędności – dzięki skromniejszemu życiu. Zaczynam szukać tego, co mnie interesuje. Wracam do dawnych planów studiowania fizjoterapii i trafiam do dwuletniej szkoły masażu. Z czasem pojawiają się pierwsi chętni na moje usługi. Zakładam stronę internetową. Piszę teksty o zdrowiu i kręcę krótkie filmy o masażu i ćwiczeniach medycznych. Dzielenie się wiedzą daje mi radość. Czuję większy spokój. Co będzie dalej? Spokojnie, może wszystko się zmieni. Na szczęcie mam siebie i bliskie mi osoby. I kolejny plan.